czwartek, 24 kwietnia 2014

dojechaliśmy tramwajem, dopłynęliśmy w sicie

Dzisiaj był naprawdę bardzo miły dzień. Po raz pierwszy właściwie wyszliśmy „do ludzi” z tym co robimy w naszej dziwnej szkole i trafiliśmy akurat na takich ludzi, którzy zrozumieli to w stu procentach, docenili i tak nas pochwalili, że do teraz unoszę się lekko nad ziemią z dumy po prostu...
Pokazaliśmy nasze Dżamble pływające w sicie i jeszcze jedno zeszłoroczne przedstawienie, na Festiwalu Teatrów Szkolnych Polski Południowej. Najpierw była decyzja, żeby się na to porwać i się zgłosić, mimo że wszystko jeszcze było w rozsypce. Ale okazało się, że ta decyzja zmobilizowała i nas dorosłych i dzieciaki. Potem trzeba było nagrać fragmenty przedstawień i wysłać ze zgłoszeniem. To było nieco przerażające zarówno dla mnie jak i dla dzieci, ale przebrnęliśmy i przez to. Potem oczekiwanie – czy nas zaproszą...? I codziennie któreś z dzieci mnie o to pytało i równocześnie kilkoro przeżywało kryzysy, że jednak chce inną rolę, że jednak nie chce występować w ogóle, że „nie jedźmy tam, bo na pewno źle pójdzie”, że trzy flagi to bez sensu i musi być jedna, bo inaczej to nie występuje, że kolor flagi powinien być zielony, a nie żółty... I tak właściwie w kółko, jak żeśmy się dowiedzieli, że nas zaprosili to tym bardziej i dzisiaj jeszcze też. No i naprawdę ciężkie próby, bo wszystkim się to już nudzi i wszyscy już znają cały tekst na pamięć i ja też się z nim budzę i z nim zasypiam, ale trzeba jeszcze ustalić, wyćwiczyć, spróbować, wytłumaczyć. Ale nareszcie nastąpił dzień dzisiejszy i pojechaliśmy sobie na miejsce tramwajem w wesołych, kolorowo-pasiastych strojach marynarzy z sita. Nasza scenografia – czyli szkolne krzesełka i ławki (co można zrobić z trzech szkolnych ławek: klasa szkolna, tramwaj, pociąg i statek – niech żyje prostota!) pojechały w dużym samochodzie pewnej miłej mamy. Wszyscy przejęci i stremowani, ale otwarci na przygodę. I kiedy oni wreszcie wyszli na scenę, to my – wszyscy nauczyciele, którzy tam z nimi byli – zamarliśmy z zachwytu i podziwu. Widzieliśmy to już wiele razy i tyle było powtórzeń, i trochę krzyków i jęczenia i zmęczenia. A tu było idealnie: powoli, głośno, wyraźnie i równo. Komisja oceniająca przedstawienia też wyraźnie zamarła, bo chyba nigdy niczego podobnego jeszcze nie widziała. A kiedy już dzieci skończyły swoje przedstawienia, to zaproszona nas, żebyśmy usiedli i usłyszeliśmy tak miłe i szczere pochwały, że żałuję, że sobie ich nie nagrałam. Dostrzeżono to wszystko co dla nas w tej pracy jest najważniejsze: że dzieci działają w zespole, są zgrane, przez takie działanie uczą się kreatywności, prosta scenografia rozbudza wyobraźnię, ich role były krótkie, ale każdy mógł zaistnieć i że miło jest na nich patrzeć jak są zadowoleni, uśmiechnięci, spokojni i pewni siebie i tak ich jest dużo... Dzieci słuchały i oczy im błyszczały z zadowolenia i dumy i nam nauczycielom też i rośliśmy w oczach i myśleliśmy sobie, że dobrze, że przychodzą takie chwile, bo inaczej to byłoby bardzo ciężko tak tylko płynąć w tym sicie, a nie mieć na końcu bankietu z drożdżowymi ciasteczkami (patrz wpis: W sicie – teatralna przygoda).

niedziela, 13 kwietnia 2014

mistrzowskie śniadanie

Postanowiłyśmy ponowić zeszłoroczny sukces wieczoru poetyckiego i zorganizować go także w tym roku. Było tak samo wspaniale, a może nawet lepiej. Radość, ciekawość, ekscytacja, zasłuchanie, skupienie i trema. A poza tym – co chyba najważniejsze – rozczytanie się w dziecięcej poezji. Co najmniej miesiąc poszukiwań, wertowania książek i pożyczania ich sobie nawzajem, czytania, przepisywania i recytatorskich prób. W tym roku recytatorów było więcej, więc w czasie wieczoru mieliśmy jeszcze przerwę na kakao. Potem bawiliśmy się o zmierzchu w berka na okolicznej łące, zjedliśmy kolację przygotowaną przez miłe i uczynne mamy i ułożyliśmy się do spania między regałami naszych szkolnych sal.
Ale najbardziej mistrzowskie było śniadanie! Pani M2 wymyśliła, żeby połączyć je z krótką lekcją na temat zdrowego żywienia. Z pomocą przyszła nam jedna Mama wykształcona w tym kierunku. Wymyśliła, żeby jeden ze stołów przykryć szarym papierem, na którym były opisane poszczególne produkty oraz sugestie dla dzieci co mogą z nich zrobić. Produkty te leżały obok opisów oraz na drugim stole. Dzieci wysłuchały (na głodzie, a mimo to były grzeczne) krótkiej lekcji, którą przygotowała ta pani, a następnie mogły samodzielnie skomponować swoje śniadanie. Bałyśmy się bardzo zamieszania, rzucania się równocześnie na jedną rzecz, rozlanego mleka, rozlanej herbaty, pomidorów na podłodze i okruszków wszędzie. A tymczasem wszystko odbyło się kulturalnie i bez przepychanek. Każdy w skupieniu skompletował sobie zestaw, który zjadł, poczytał sobie co nieco informacji z szarego papieru, jak chciał dokładkę to sobie sam wziął. My też zdążyłyśmy zjeść i było naprawdę pyszne. Stwierdziłam, że można ich wziąć do hotelu i wstydu nie przyniosą...

środa, 9 kwietnia 2014

julka, Pałlina i ortografia

Wczoraj spędziłam miłe popołudnie z panią A., która uczy w naszej szkole angielskiego i też jest od początku i bardzo się przejmuje i angażuje (w sumie to mało kto się nie przejmuje i nie angażuje w tej naszej dziwnej szkole). I w którymś momencie pani A. wyciągnęła z torebki kopertę (nie wiem dokładnie dlaczego to zrobiła), na której było napisane początkującym dziecięcym pismem: Dla julki i Pałliny. Na co pani A. mówi: „Widzisz to napisała moja córeczka, która jest w pierwszej klasie. Ona jest w tradycyjnej szkole, tam też piszą z błędami.” No i zaczęła się jedna z tradycyjnych rozmów na temat ortografii. Bo to jest jeden z tematów, który jest stale na tapecie, ponieważ my się o tę ortografię martwimy i wymyślamy różne sposoby, ale wciąż jeszcze nie mamy złotego środka... mamy przemyślenia, spostrzeżenia, różne pomysły, trochę materiałów, ale ciągle jest w nas niepokój. I wczoraj z panią A. doszłyśmy do, przynajmniej jednej, pozytywnej konstatacji, chociaż nie zwalnia nas to wcale od dalszego rozmyślania nad tematem ortografii i dalszego o nią niepokoju. A więc pani A. zaczęła od tego, że ona jeszcze nigdy nigdzie (a pracowała też w innych szkołach oraz ma sporo swoich dzieci) nie napatrzyła się na aż tyle błędów ortograficznych i to tak różnorodnych błędów co w naszej szkole... Ale, z drugiej strony doszłyśmy do wniosku, że w szkołach tradycyjnych dzieci w ogóle nie piszą żadnych tekstów spontanicznie (chyba, że potajemne liściki do koleżanek). Piszą: albo dyktando, albo zadaną konkretną formę wypowiedzi. W obu przypadkach ogniskują swoją uwagę na poprawności ortograficznej – wkładają autentyczny wysiłek w niepopełnienie błędu, bo tak naprawdę to będzie głównym przedmiotem oceny. U nas w szkole powstają setki (poważnie setki!) spontanicznych tekstów, powstają: opowiadania, książki, komiksy, atlasy, listy, zaproszenia, ogłoszenia, całe gazety, w których najważniejsza jest treść – czyli to co dziecko chce przekazać w tym tekście, a do tego (czy nam się to podoba czy nie) ortografia nie jest mu potrzebna.
Trochę nam ta refleksja poprawiła humor, ale i tak marzymy o tym, żeby pisali bezbłędnie, więc ortograficzne rozmowy i szukanie rozwiązań wciąż są aktualne...