środa, 30 września 2015

jak nie zasmucić Marii M.?

Wracając jeszcze do planowania i odhaczania... Muszę przedstawić też drugą stronę medalu. Pozytywną. Przyglądałam się przez kolejny tydzień mojej amerykańskiej klasie – pracy uczniów i pracy nauczycieli. To co od razu rzuca się w oczy, to ogromna ilość lekcji/prezentacji, dawanych przez nauczycieli. Na początku mnie to denerwowało i pomyślałam, że nie dają tym dzieciom ani chwili spokoju, tylko cały czas coś im pokazują nowego. Ale jak trochę pobyłam i przychodziłam do w klasy dzień po dniu, to zobaczyłam, że wszystko układa się w całkiem sensowną całość. Dzieci mają w sumie więcej pracy własnej niż w mojej szkole, bo w większość dni mają też czas pracy własnej po obiedzie. Przed południem rzeczywiście mają sporo prezentacji w mniejszych grupach, ale mogą też pracować po południu. I jeśli chodzi o prezentacje, to ja jednak zmniejszyłabym ich ilość, ale widzę, że dzieci są uważne i zaciekawione i wiedzą w jakim kierunku może zmierzać ich praca – mają na czym się „zaczepić”. Trzeba oczywiście znaleźć złoty środek, ale rozmyślając sobie nad moim własnym systemem pracy, zorientowałam się, że może jednak za mało pokazuję moim uczniom i dlatego czasem czują się zagubieni i nieświadomi tego co mogliby zrobić. Tutaj widać, że nauczyciele mają ścisły plan prezentacji (co następuje po czym i dla którego poziomu jest przygotowana jaka prezentacja) i po każdej prezentacji mają przygotowane tzw. follow - up, czyli zadania, ćwiczenia, karty pracy, które proponują uczniom jako utrwalenie danego tematu. Inna sprawa, że często dana karta pracy jest obowiązkowa, uczniowie mają zbyt mały wybór, albo go nie mają i robi nam się tradycyjna szkoła, a Maria Montessori odchodzi ze spuszczona głową... Ale gdyby wyciągnąć z tego to co najlepsze – czyli dobrze przeprowadzona prezentacja, z konkretem, wciągająca, nie przegadana i szeroki wybór ćwiczeń, wielość propozycji i pomysłów. To o czym marzy pani M., ale zwykle się spieszymy i nie zawsze zdążamy... Bo to trzeba budować przez lata. I żeby jeszcze potem w tym wszystkim nie zginąć, nie utonąć pod materiałami i kartami pracy i ambitnymi planami jak ciekawie zrealizować każdy punkt podstawy programowej. Ciągłe poszukiwanie najlepszej drogi do sedna sprawy, czyli tego jak pomóc naszym uczniom w pełni rozwinąć skrzydła, pomóc im pomnażać talenty, które dostali. Zainspirować, pokazać świat, nie wyręczając ich, ale też nie pozostawiając ich osamotnionych.  

A z atrakcji, to w zeszłym tygodniu w szkole był pancernik. Ma na imię Dilbert.


sobota, 19 września 2015

kompromisy

Coś co rzuciło mi się od razu w oczy, kiedy weszłam do klasy w mojej amerykańskiej szkole, to to, że dużo dzieci pracowało na tych samych materiałach, każde osobno, rzadko kiedy parami albo w grupach. Rozejrzałam się pilnie i zobaczyłam wypisane na tablicy obowiązkowe aktywności dla każdego poziomu. Pobyłam jeszcze trochę dłużej i zauważyłam, ze każde dziecko ma skoroszyt z planem na tydzień, gdzie ma wypisane obowiązkowe aktywności i miejsce na podpis nauczyciela koło każdej z nich. Dzieci wykonują swoje obowiązkowe zadania, a potem plączą się za nauczycielem, żeby im je sprawdził i podpisał się na kartce. To mnie trochę zasmuciło i pomyślałam o naszych nieśmiałych próbach wprowadzania planowania, ale indywidualnie z każdym dzieckiem osobno. A i z tego nawet zrezygnowałyśmy w młodszych klasach, bo nie ma wtedy miejsca na odkrywanie, na naturalną ciekawość, na poszukiwanie, obserwację tego co robią inni, na interakcję z otoczeniem. To jest trudne i jest kontrowersyjną decyzją. Bo plan daje nam – szczególnie dorosłym – poczucie bezpieczeństwa („No dobrze, zrobił to, to znaczy, że powinien umieć. A przynajmniej ja to zrealizowałam”). Ale to nie jest Montessori, gubi się ducha i serce tej metody. Nikt nie powiedział, że nauczyciel nie ma mieć planu. Nauczyciel musi mieć tyle planów ile ma dzieci w klasie, ale musi też umieć elastycznie zmieniać te plany i dostosowywać je do potrzeb danego dziecka. Nie chodzi o to, żeby uczeń odhaczył sobie wszystkie obowiązkowe aktywności, zmęczył się i zniechęcił się do jakiejkolwiek następnej pracy. Chodzi o to, żeby wciąż na nowo rozpalać w nim ogień ciekawości, żeby go inspirować i podsuwać to czego w danym momencie najbardziej potrzebuje. Trudne. Wiem.
Rozmawiałam z niektórymi nauczycielami na ten temat i właściwie wszyscy zgodnie twierdzili, że też nie bardzo im się to podoba, ale że jest to rodzaj kompromisu, decyzja podjęta głównie ze względu na niepokoje rodziców, którzy niewiele wiedzą o metodzie Montessori, a chcą widzieć, że ich dziecko idzie do przodu. Ech. Rozumiem. Ale nie popieram.

poniedziałek, 14 września 2015

mundurki!

Niby tylko ubranie, ale wiele porządkuje. Nawet jak się wchodzi do sali, to ma się wrażenie, że wygląda porządniej, kiedy są w niej dzieci ubrane w mundurki. Te tutejsze są bardzo proste – granatowe, bawełniane spodnie (obecnie krótkie) albo spódniczki i do tego białe, albo jasnoniebieskie koszulki polo, nawet nie musi być na nich logo szkoły. Dzieci twierdzą, że ich nie lubią, ale zobaczyłam je (mundurki) w prawdziwie pozytywnym świetle w tzw. „picture day” - czyli dzień, w którym są robione grupowe i portretowe zdjęcia. W ten to dzień dzieci nie przychodzą do szkoły w mundurkach (właściwie nie wiem dlaczego...) tylko mają się ubrać elegancko, ładnie, co kto tam woli... I to targowisko próżności, które ujrzałam lekko mnie przeraziło, a przede wszystkim dziewczynki, które przez cały dzień zajmowały się tylko tym jak która wygląda. A niektóre kreacje były naprawdę rodem z brazylijskich telenoweli albo disneyowskich bajek o księżniczkach.
Ja rozumiem, że rodzice muszą kupić mundurki, że jest to jednorazowo duży koszt, bo dzieci muszą mieć skompletowane zestawy na cały tydzień, ale ostatecznie wydaje mi się, że to oszczędza czas i poranną energię na ubieranie się i tak naprawdę wcale nie musi być takie drogie, jeśli będzie dobrze przemyślane. Na przykład tutaj w szkole na korytarzu stoi szafa z poszczególnymi częściami mundurków z drugiej ręki, które można kupić za symbolicznego dolara. Poza tym jeśli w rodzinie jest więcej dzieci, to mundurki przechodzą ze starszego na młodsze. No i tak naprawdę dzieci nie muszą mieć wtedy dużej ilości innych ubrań, bo ¾ dnia od poniedziałku do piątku chodzą w mundurku.

Och, marzą mi się mundurki w naszej szkole! Nawet sama bym  mogła w nich chodzić...

środa, 9 września 2015

special person

W metodzie Montessori zachwyca mnie to, że od samego samego początku buduje się u dzieci poczucie własnej wartości. To zmienia życie, jeśli wiem, że jestem ważny, jestem wyjątkowy, jestem jedyny taki na całym świecie. Będąc z dziećmi staramy się to podkreślać na różne sposoby. Ale co zobaczyłam tutaj! Wielka siła prostego gestu: codziennie rano przed godziną 8.00 pani dyrektor staje przed drzwiami szkoły i wita się z każdym uczniem uściskiem dłoni. Podkreślam – z każdym i codziennie. Z przedszkolakiem i z szóstoklasistą. Przed przedszkolakiem kuca, jak trzeba (bo jest oporny, albo nieśmiały) to przekonuje go żeby jednak się z nią przywitał. Komentuje czy uścisk dłoni jest dostatecznie mocny. Kiedy chciałam ją o coś zapytać w międzyczasie, to poprosiła, żebym przyszła jak zaczną się zajęcia, bo ona teraz musi się przywitać z wszystkimi uczniami. Proste i ładne, prawda?


I jeszcze specjalna koperta dla dla ważnej osoby

poniedziałek, 7 września 2015

Atrium

Powoli. Bo inaczej się nie da. Najpierw sama muszę sobie wszystko poukładać w głowie, zanim dam to przeczytać innym.
Atrium – to miejsce, w którym odbywa się Katecheza Dobrego Pasterza. Powiedzielibyśmy – religia. I dlaczego niby ma się odbywać w specjalnym miejscu? Zgrzebna salka katechetyczna, kilka ławek, siostra zakonna albo ksiądz i wystarczy. Oczywiście – Bóg dotrze do nas w każdych warunkach, w odpowiednim czasie, w odpowiednim dla Niego czasie. Ale kiedy weszłam do atrium w szkole, w której jestem gościem, zrozumiałam po co to osobne miejsce i o co w ogóle chodzi. To nie jest – z trudem wygospodarowany – kącik w sali gdzie odbywa się normalnie praca własna, to nie jest puste, smutne pomieszczenie bez wyrazu, z krzyżem na pustej ścianie. To jest miejsce gdzie ostrożnie oddychasz, zwalniasz krok, gdzie chcesz być: zapalić świecę, zobaczyć co jest w każdym pudełku, w każdej szufladce, pochylić się nad opowieściami ze Starego Testamentu i przypowieściami z Nowego Testamentu. Chcesz dotknąć Tajemnicy – jakby to górnolotnie nie zabrzmiało – i drążyć...

Będzie jeszcze o tym. Tyle z pierwszych wrażeń...

czwartek, 3 września 2015

z daleka...



Tak się składa, że na początku tego roku szkolnego znalazłam się bardzo daleko od mojej szkoły, moich uczniów, pani M., pani od przyrody; daleko od mojej rodziny i mojego Krakowa... Sama tego chciałam, nikt mnie tutaj siłą nie wywiózł. I siedzę sobie własnie w jasnym, szerokim korytarzu Katolickiej Szkoły Montessori im. Dobrego Pasterza w Cincinnati w stanie Ohio. Czuje się trochę jak w filmie, trochę jak we śnie. Siedzę na szkolnym krzesełku, w kącie koło kontaktu (jak to dobrze, że moje koleżanki z pracy dały mi w prezencie wtyczkę dla podróżnika...), popijam rozwodnioną kawę z wielkiego kubka, po bokach rzędy granatowych metalowych szafek, przez wielkie okna grzeje naprawdę mocno słońce. Każdy przechodzący dorosły i każde przechodzące dziecko pozdrawia mnie uśmiechem. Właściwie nie mają do mnie wielu pytań, witają jak "swoją", poruszam się swobodnie po całej szkole, która wydaje mi się bardzo podobna i bardzo inna od tej mojej. I uspokajam sama siebie, że nie muszę wszystkiego na raz zobaczyć, zrozumieć i z każdym porozmawiać, bo mam tu jeszcze przed sobą parę miesięcy. Tak właśnie - jeśli wszystko dobrze pójdzie - parę miesięcy! I mam mocne postanowienie, że będę tutaj opowiadać na bieżąco o tym jak tu jest. Tak daleko od domu...