poniedziałek, 5 marca 2018

grudzień w marcu

Jako że naprawdę długo nic nie pisałam, siłą rzeczy nie napisałam nic w grudniu zeszłego roku. Tematu na chwilę obecną i brakuje, więc cofnę się do grudnia, żeby opowiedzieć trochę o Świętym Mikołaju. Do następnego grudnia daleko i opowieść ta nie będzie czekać tak długo, a może ktoś w okolicy 6 grudnia 2018 roku ją odkopie i do czegoś go ona zainspiruje.
Wszystko zaczęło się od tego, że zostałam poproszona o pomoc w organizacji przedświątecznego wieczoru dla dzieci ze szkół polonijnych w Ambasadzie. Różne są historie tych dzieci - jedne pochodzą z całkiem polskich rodzin, inne z rodzin polsko-holenderskich, jedne mówią świetnie po polsku i znają doskonale polskie tradycje, inne są wychowywane w tradycjach holenderskich. W Holandii bardzo hucznie obchodzi się dzień Świętego Mikołaja, nazywanego tutaj Sinter Klas. Przypływa on na statku z Hiszpanii 5 grudnia wieczorem. Tego wieczora całe holenderskie rodziny siadają do uroczystych kolacji i obdarowują się prezentami. Moim pomysłem na ten kawałek popołudnia, który miałam spędzić z co najmniej pięćdziesiątką dzieci w Ambasadzie było porozmawianie o tradycjach w Polsce i w Holandii, ale też przybliżenie im osoby Świętego Mikołaja, właśnie jako świętego. Dzieci, jak już napisałam, było sporo, więc nie mogłam liczyć na swobodną rozmowę i wymianę zdań. Postanowiłam, więc zacząć od opowieści, którą stworzyłam, inspirując się opowiadaniem Zofii Kossak-Szczuckiej Pierwsze dary Świętego Mikołaja. W trakcie opowiadania wykorzystałam mapę - żeby pokazać dzieciom skąd dokładnie pochodził Mikołaj oraz zdjęcia z tamtych terenów i ikony przedstawiające Świętego. Musze powiedzieć, że właściwie pięćdziesiąt dzieci w różnym wieku (od lat 5 do około 14) słuchało z uwagą opowieści, a potem mogliśmy jeszcze wymienić zdania na temat różnych legend, zwyczajów i tradycji. 
Poniżej wklejam moją wersję opowieści. Może komuś w się przyda za 10 miesięcy.

Bardzo dawno temu, bo ponad 1700 lat temu w mieście o nazwie Patara żyło pewne małżeństwo. Patara to miasto, po którym dziś zostały już tylko ruiny (zdjęcie), leży ono na terenie dzisiejszej Turcji (mapa). Wróćmy do naszego małżeństwa. Byli to już starsi i bardzo bogaci ludzie. Właściwie mieli wszystko co chcieli : piękny, duży dom z widokiem na błękitne morze, służących, ładne i drogie przedmioty i pyszne jedzenie - tyle ile chcieli. Ale jednak nie byli szczęśliwi. Nie byli szczęśliwi, bo nie mieli z kim podzielić się tym bogactwem. Nie mieli dzieci. Jako że byli bardzo pobożnymi ludźmi, to postanowili, że będą ze wszystkich swoich sił modlić się do Boga o upragnione dziecko. I rzeczywiście, po jakimś czasie kobieta urodziła syna. Nazwali go Mikołaj. Chłopiec dorastał za murami wielkiego domu, miał wszystko czego zapragnął, ale mimo to czuł się bardzo samotny. Często wyglądał przez okno i obserwował bawiące się na ulicy dzieci biednych rybaków i handlarzy. Nie mógł do nich dołączyć, bo to nie wypadało - jak mówili rodzice. Mikołaj wyrósł na nieśmiałego i milczącego młodzieńca. Dużo czytał i dużo się modlił. Pytał Boga co ma zrobić ze swoim życiem, które wydawało mu się nudne i nikomu niepotrzebne.
Pewnego wieczora przechadzał się po  mieście i usłyszał odgłosy jakiejś awantury. Poszedł w stronę, z której dochodziły krzyki. Okazało się że trójka dzieci z jego sąsiedztwa próbowała podkraść placki pszenne z oliwą piekarzowi sprzedającemu je na ulicy. Wściekły piekarz pogonił głodne, wychudzone dzieciaki, które z płaczem wróciły do domu. Ich ojciec pracował w kamieniołomie. Nie był w stanie zapewnić im pod dostatkiem jedzenia.
Mikołaj przyglądał się z daleka tej scenie. Było mu bardzo żal dzieciaków z sąsiedztwa, ale był zbyt nieśmiały żeby stanąć w ich obronie. Jednak w jego głowie powstała pewna myśl. Podszedł do piekarza i wykupił wszystkie placki, które tamtemu jeszcze zostały. Zaniósł je do domu i schował. Tej nocy Mikołaj nie położył się spać. Odczekał aż zrobiło się całkiem ciemno i wszyscy w jego domu zasnęli, a miasto całkowicie ucichło. Podzielił placki, które kupił na trzy równe części i zrobił z nich trzy pakieciki. Dorzucił do każdego pakietu jeszcze kilka fig i daktyli. Zarzucił na siebie płaszcz z kapturem, wziął trzy paczuszki i bardzo cicho wymknął się z domu. Zakradł się pod okno sąsiedniego domu. W tamtych czasach ludzie nie mieli jeszcze w oknach szyb, więc Mikołaj z łatwością wrzucił trzy paczuszki do środka i uciekł. 
Następnego dnia z ukrycia obserwował dzieci, jak po przebudzeniu znalazły paczuszki koło swoich posłań. Nie mogły uwierzyć, że mogą zjeść wszystkie placki, jakie dostały i nie miały pojęcia kto sprawił im taki piękny prezent. Mikołaj po tym co zrobił poczuł, że jest to coś dobrego i że właśnie tym powinien się zająć. Zaczął wymykać się każdej nocy z domu. Zawsze ubierał ten sam płaszcz z kapturem, zawsze wyszukiwał najbiedniejsze rodziny i wrzucał przez okno różne prezenty: zbożowe placki, orzechy, bakalie.
Raz zdarzyło mu się nawet zrobić dużo większy prezent. Niedaleko jego domu mieszkał człowiek, który miał trzy dorosłe już córki. Człowiek ten stracił cały majątek i był tak załamany, że postanowił sprzedać swoje córki jako niewolnice. Nikt bowiem nie chciał ich poślubić, jeśli nie posiadały żadnego majątku. Mikołaj stwierdził, że nie może do tego dopuścić i pod osłoną nocy wrzucił przez okno tego domu trzy sakiewki ze złotymi monetami. Dzięki temu trzy dziewczyny mogły wyjść za mąż i nie zostały sprzedane do niewoli.
Kiedy rodzice Mikołaja zmarli, on rozdał ubogim cały swój odziedziczony po nich majątek. Żył bardzo skromnie i nadal wiele się modlił.
Był tak dobry i pobożny, że wybrano go na biskupa w mieście Mira (niedaleko miejsca gdzie mieszkał). To oznacza, że był takim szefem kościoła w tamtych okolicach. Dzięki tej pozycji mógł nadal pomagać wielu, wielu ludziom. Był tak dobry i hojny, że ludzie pamiętali o nim jeszcze długo po tym jak umarł i opowiadali o nim historie swoim dzieciom, a ich dzieci swoim dzieciom. I tak powstała legenda o świętym Mikołaju.



poniedziałek, 26 lutego 2018

Przemyślenia znad grobu Marii Montessori - pożegnania i powroty


Nie jest łatwo wracać po tak długim czasie niepisania. Za to usprawiedliwić się łatwo: totalne zmiany w każdej dziedzinie życia, które tak zaangażowały mnie zarówno emocjonalnie jak i fizycznie, że pozwoliłam blogowi wisieć odłogiem w sieci. Myślałam, że wcale do niego nie wrócę, bo nie bardzo mam o czym opowiadać. Ale okazuje się (cóż za odkrycie!), że nie jest tak łatwo się oderwać od ważnych dla nas rzeczy. No krąży za mną gdzieś cały czas ta Maria Montessori, pojawiają się moi uczniowie we wspomnieniach, w telefonie - koleżanki z (tak,tak) byłej pracy, naokoło holenderskie uśmiechnięte i zdrowe dzieci na rowerach, na bagażnikach rowerów lub w przyczepach i skrzynkach doczepionych do rowerów, ewentualnie - na placach zabaw albo boiskach. Ostatnio w muzeum zamiast podziwiać "Straż nocną" Rembrandta, to przyglądałam się jak pani prowadzi lekcję muzealną dla grupy dzieci w wieku podstawówkowym. Choroba... i już.
I tak to wczoraj ten nauczycielski, jaskółczy niepokój zawiódł mnie na grób Marii Montessori do niewielkiego holenderskiego miasteczka Noordwijk. Pomyślałam sobie, że to przecież nie byle co, że mieszkam teraz w kraju, w którym Maria Montessori jest pochowana i w dodatku mogę dojechać do tego miejsca w pół godziny. Wniosków na razie nie mam zbyt wiele. Ale niepokój postanowiłam, chociaż częściowo, skatalizować poprzez powrót tutaj. Mam nadzieję, że historie się będą pojawiać i będzie o czym pisać, choć może to nie być tak dynamiczne jak klasowe opowieści.
Ale zawsze przecież można wrócić do przeszłości. I teraz właśnie to zrobię, żeby opowiedzieć co było absolutnie najcudowniejsze z całego wzruszającego, smutnego i jednocześnie wesołego pożegnania z moją byłą pracą. 
Zakończenie roku szkolnego zawsze wiąże się z emocjami - wiadomo... bo ktoś odchodzi, ktoś przychodzi, bo wakacje, bo świadectwa, nagrody, kwiaty, przedstawienia, rodzice, babcie, dziadkowie - no naprawdę dzieje się w ten dzień dużo. Ja w moje siódme i, jak na razie, ostatnie zakończenie roku szkolnego byłam podekscytowana pewnie sto razy bardziej niż niejeden pierwszak. Po pierwsze mieliśmy z panem M. (reżyserem) przygotowane świetne, ale bardzo ambitne przedstawienie na podstawie książki Astrid Lindgren Mio mój Mio. I jeszcze w dodatku z dość chałupniczym nagłośnieniem, do którego dzieci w ogóle nie były przyzwyczajone... No! Ale, muszę powiedzieć, że jak zwykle poszło dobrze. Chociaż pewnie nie każdy wszystko usłyszał i nie każdy zrozumiał wszystkie wymyślone przez nas symboliczne i bardzo głębokie sceny. Jednak, ogólne wrażenie było dobre, przesłanie chyba do większości widowni dotarło i dostaliśmy gorący aplauz. Ale to było dla mnie jeszcze nic, bo nagle na scenę, całkiem niespodziewanie wyszła cała masa moich byłych uczniów, którzy teraz są już naprawdę duzi i rosną coraz więksi. I okazało się, że przygotowali dla mnie specjalne przedstawienie - była to inscenizacja do wiersza ich autorstwa opowiadającego o tym jak zgubiłam swoje okulary (opowieść miała wiele wątków i bohaterów, na szczęście zakończyła się pomyślnie). A na sam koniec wszystkie te dzieci zaśpiewały piosenkę, którą wykorzystaliśmy do naszego pierwszego przedstawienia z panem M. Aranżację muzyczną do wiersza Danuty Wawiłow Szybko stworzyła wtedy Pani M. I to był wtedy prawdziwy hit. Poważnie! I oni teraz wszyscy się tego nauczyli i jedna uczennica nawet się nauczyła akompaniamentu i po prostu to zaśpiewali dla mnie i dla Pani M., która odchodziła też w tym samym czasie na urlop. To była naprawdę duża rzecz. A potem spotkała mnie jeszcze jedna, niby całkiem mała, a jaka duża... Może niektórzy pamiętają jeszcze ten tekst:
https://proszepani.blogspot.nl/2014/01/may-ale-porzadny.html
A więc jak już wszyscy schodzili ze sceny i ja się z nimi ściskałam i im dziękowałam, to bohater tamtego tekstu - miłośnik małych przedmiotów, wręczył mi taki mini ołówek na pamiątkę...
I chyba tyle będzie na dzisiaj tych sentymentalnych kawałków.

Szybko
Szybko, zbudź się, szybko, wstawaj!
Szybko, szybko, stygnie kawa! 
Szybko, zęby myj i ręce! 
Szybko, światło gaś w łazience! 
Szybko, tata na nas czeka! 
Szybko, tramwaj nam ucieka! 
Szybko, szybko, bez hałasu! 
Szybko, szybko, nie ma czasu! 

Na nic nigdy nie ma czasu? 

A ja chciałbym przez kałuże 
iść godzinę albo dłużej, 
trzy godziny lizać lody, 
gapić się na samochody 
i na deszcz, co leci z góry, 
i na żaby, i na chmury, 
cały dzień się w wannie chlapać 
i motyle żółte łapać 
albo z błota lepić kule 
i nie spieszyć się w ogóle... 

Chciałbym wszystko robić wolno,
ale mi nie wolno? 


(Danuta Wawiłow)