Ostatnio pewien ksiądz,
u którego się spowiadałam, przejął się bardzo moim
nauczycielskim powołaniem (sam je tak nazwał) i skierował do mnie
prośbę, żebym wybierała jeden podręcznik i potem już go nie
zmieniała na następny rok. Opowiedział mi o kobiecie, która
przyszła do niego z płaczem, bo nauczycielka jej dziecka po trzech
miesiącach zmieniła podręcznik do języka niemieckiego (a wiemy
jak drogie są podręczniki do języków).
Odetchnęłam z ulgą, bo
przecież ja w ogóle nie każę kupować żadnych podręczników,
choć w zaciszu domu lub księgarni je wertuję, żeby odkryć
tajemnicę ich niezbędności. No ale problem z podręcznikami jest.
Problemem, moim zdaniem, przede wszystkim jest to, że nauczyciel
uważa, że bez podręcznika w ogóle sobie nie poradzi, a co więcej,
bez podręcznika nie może uczyć! A jeszcze większym problemem jest
to, że wydawnictwa muszą przecież zarobić i robią wszystko, żeby
przekonać nauczyciela, że on nie tylko nie może uczyć bez
podręcznika, ale przede wszystkim – nie może uczyć bez
najnowszego podręcznika. Ten najnowszy podręcznik ma zwykle
zmienioną okładkę i kolejność rozdziałów.
Ja wiem, że podręcznik
pomaga w zorganizowaniu wiedzy oraz w zorganizowaniu pracy
nauczyciela i nie wzywam do spalenia wszystkich podręczników świata
(choć niektóre przydałoby się spalić). Ale myślę, że dobrze
być uważnym i ostrożnym w wyborze podręcznika i w korzystaniu z
niego. Może nie trzeba przerabiać wszystkiego od deski do deski, a
niektóre rzeczy może warto zgłębić? A może w podręczniku
czegoś po prostu nie ma? Może dzieciaki więcej wyniosą z
wycieczki do muzeum archeologicznego niż z oglądania mumii,
sarkofagów i Światowida na obrazkach (choćby nie wiem jak dobrej
jakości był wydruk na papierze kredowym rzecz jasna)?
Takie to przemyślenia. I
to w trakcie wakacji.