środa, 24 grudnia 2014

na Boże Narodzenie

Pod koniec zeszłego tygodnia mieliśmy takie spotkanie opłatkowe dla nauczycieli. Trafiła na nie też, trochę przypadkiem, nasza Gwiazdeczka (M., która ma zespół downa). I oczywiście też ochoczo składała wszystkim życzenia. Potem nasz szkolny duszpasterz – ojciec D. opowiedział mi, czego mu życzyła. Oto dialog między nimi:
-Ja ci życzę, żebyś wreszcie zdjął to ubranie (wskazując na sutannę) i znalazł sobie jakąś żonę!
-Ale wiesz co, ja jestem księdzem i nie będę miał nigdy żony.
-Aha... to w takim razie dużo rozmów z Bogiem.

Też wszystkim życzę dużo rozmów z Bogiem. Nawet tym, co myślą, że Go nie ma, żeby się zorientowali, że jest.

niedziela, 14 grudnia 2014

fabryka



Mimo że byłam wychowywana w rodzinie, w której mówiono mi, że święty Mikołaj był biskupem i jeśli przychodził do nas Mikołaj, to właśnie w takim tradycyjnym biskupim stroju i z pastorałem, to jednak działały na moją wyobraźnię kolorowe bajki Disney'a, gdzie Mikołaj miał zaprzęg z reniferami, a przede wszystkim miał fabrykę prezentów, w której pracowicie uwijały się elfy, krasnale lub skrzaty (zależy od wersji takiej kolorowej bajki). I chyba trochę z tego obrazu zrodził się, pięć lat temu, pomysł, żeby w naszej szkole zorganizować taką przedświąteczną fabrykę prezentów i ozdób choinkowych.
Na początku było skromnie, bo było niewiele dzieci. Teraz kiedy jest ich już prawie setka – fabryka naprawdę jest imponująca. W praktyce wygląda to tak:
  • przeznaczamy na to wydarzenie cały szkolny dzień, dzieci nie zajmują się wtedy niczym innym
  • w każdej sali jest po kilka stanowisk
  • nauczyciele wcześniej zgłaszają swoje pomysły na stanowiska i potem są odpowiedzialni za dane stanowisko (muszą na przykład zgłosić osobie koordynującej jakie materiały będą potrzebne)
  • w ten dzień dzieci mogą swobodnie przemieszczać się między salami, żeby mieć możliwość zrobienia różnych rzeczy
  • jeśli na jakimś stanowisku w danym momencie nie ma miejsca, to nauczyciel odpowiedzialny za nie odsyła dziecko do innego
  • na bardziej obleganych stanowiskach są listy z zapisami
  • pod koniec każda klasa sprząta swoją salę
Stanowiska, które mieliśmy w tym roku: notesy i kalendarze własnego projektu, zakładki filcowe i zakładki decoupage, cukierki z sentencją (przepisywanie sentencji i ozdobne pakowanie cukierka z tą sentencją), papier ozdobny do pakowania, papier czerpany, soutache (szyta biżuteria), malowanie baniek, malowanie odlewów gipsowych, ozdabianie baniek styropianowych sznurkiem, haft matematyczny, decoupage na świeczkach, lukrowanie pierników, ozdoby szyte na maszynie.

I najpiękniejsze jest to jak dzieci są zaangażowane w tą pracę, jak przejęte i szczęśliwe (wiele z nich mówi, że to jest najlepszy dzień w całym roku szkolnym). Chłopcy z szóstej klasy, których właściwie można by nie ściągać z boiska, w ten dzień pochylają się w skupieniu nad haftowaniem, albo szyciem na maszynie – jedyny w swoim rodzaju widok... Oni tego potrzebują jak tlenu. W tym się znajdują i spełniają, w ten sposób ćwiczą cierpliwość, skupienie i kreatywność. Pracują ręce, pracuje głowa i jest wytwór tej pracy – własne, niepowtarzalne dzieło. I można iść do następnego stanowiska, żeby zrobić kolejne. I tak właśnie powinna wyglądać fabryka świętego Mikołaja.

niedziela, 23 listopada 2014

hartowanie

Nie wiem czy znacie Emila ze Smalandii... Chłopca, którego stworzyła Astrid Lindgren i opisywała jego niestworzone psoty w książce pod tytułem Emil ze Smalandii. Kiedy byłam mała uwielbiałam tę książkę, jak również inne książki Astrid Lindgren. Tyle, że kiedy byłam mała wydana była tylko cienka książeczka, w której były opisane zaledwie trzy dni z życia Emila (jak wciągnął na maszt swoja siostrę, jak utknął głową w wazie i jak hulał na równinie Hulfstred, gdzie była dama z brodą i inne atrakcje). Tę właśnie książeczkę czytali ostatnio nasi drugoklasiści. Kiedyś zaczepiła mnie pani K., który uczy u nas w szkole angielskiego i też jest od samego samego początku naszej szkoły i powiedziała mi, że jest taka gruba książka, gdzie jest opisane jeszcze więcej psot Emila ze Smalandii, ale to, że tam jest tyle tych psot, to nie jest takie ważne... najważniejsze jest jak się ta książka kończy. A mianowicie kończy się rozdziałem, w którym Emil ratuje życie Alfredowi – parobkowi z ich zagrody. Historia wygląda tak, że Alfred zacina się w palec i wdaje mu się bardzo poważne zakażenie, nikt z rodziny nie daje mu szans, a Maja Borówka zastanawia się czy przez wąskie drzwi jego pokoju przejdzie trumna. I właściwie to powinni go zawieźć do doktora, ale problem jest taki, że szaleje śnieżyca – wszystko, wszystko jest zasypane i śnieg wciąż pada i wszyscy dorośli stwierdzają, że po prostu nie da się dojechać do tego lekarza. I wtedy w Emilu rodzi się desperacka decyzja, że on zawiezie Alfreda do lekarza. Choćby mieli wspólnie zginąć po drodze. Robi to oczywiście w tajemnicy przed rodziną i wyprawa jest naprawdę bardzo ciężka, a Alfred dogorywający. Ostatecznie wszystko się udaje i wszyscy się cieszą, a Emil – psotnik zyskuje nowe oblicze.
Pani K. namówiła mnie, żebyśmy przeczytali to wspólnie z dziećmi, jako podsumowanie lektury. I to był bardzo dobry pomysł. Słuchali wszyscy z zapartym tchem – nawet ci, którzy już to znali. A ja sobie pomyślałam, że największe wrażenie w tym opowiadaniu zrobiła na mnie ta siła drzemiąca w Emilu, ta wewnętrzna siła do robienia rzeczy niezaprzeczalnie dobrych, takich, które po prostu powinno się zrobić, ale które nie tak znowu wielu ludzi potrafi zrobić. On po prostu wiedział, że to jest do zrobienia i koniec.
Wtedy moje myśli pobiegły do innych książek i innych opowiadań – trochę poważniejszych, opisujących prawdziwe wydarzenia. Na przykład do Kamieni na szaniec, które niedawno sobie odświeżyłam. Tamci chłopcy byli nieco starsi od Emila, ale to byli naprawdę chłopcy. I oni też wiedzieli co NALEŻY robić w takiej sytuacji w jakiej się wtedy znajdowali. Skąd ta nadludzka, wydawałoby się, siła, ta mądrość, energia i determinacja? I połączyło mi się to z tym co mówił ksiądz, który uczy u nas w szkole religii... Mówił to podczas uroczystości nadania imienia naszemu gimnazjum: Sprawiedliwych wśród narodów świata. Powiedział o hartowaniu dobrem. Tak bardzo spodobało mi się to określenie, bo mieści się w nim to wszystko co możemy zrobić dla dzieci, żeby były gotowe na prawdziwe i dobre życie. Bo tak naprawdę w Kamieniach na szaniec największe wrażenie zrobiło na mnie to jakie wychowanie odebrali ci chłopcy, z jakich byli domów, do jakich chodzili szkół, jakimi wartościami żyli ci, którzy ich otaczali – cała reszta była już tylko tego konsekwencją. Byli zahartowani dobrem. Emil ze Smalandii też...

poniedziałek, 10 listopada 2014

małe koperty - zawartość

Akcja z małymi kopertami odbyła się bardzo pomyślnie. Nawet sama się nie spodziewałam tak spektakularnego sukcesu. Chłopcy bardzo się przejęli i w dwa dni napisali dwadzieścia zadań, pocięli już wydrukowane, zaadresowali małe koperty i wrzucili do skrzynki. Trwa teraz etap (to znaczy będzie trwał po długim weekendzie - wspaniałym wynalazku) odpowiadania na listy.

Moje przemyślenia i spostrzeżenia z tego wydarzenia:
  • Warto wykorzystywać naturalnie zaistniałe sytuacje do zachęcenia dzieci do pracy.
  • Potrzebują środków do zrobienia czegoś (komputer, małe koperty), czasem - inspiracji i instrukcji.
  • Potem należy ich zostawić w spokoju i zaufać, że będzie dobrze. Ode mnie dostali małe koperty, przyniosłam laptopa i wytłumaczyłam im jaki powinien być stopień trudności zadań dla pierwszoklasistów, drugoklasistów i trzecioklasistów.
  • Efekt przeszedł moje oczekiwania, bo zadania są naprawdę ich (to znaczy występują w nich postaci, które oni chcą żeby tam były, a nie Jacek, Kasia, Gosia, Bożenka i pani sprzedawczyni, pani nauczycielka i klasa IIa), są zabawne i jeszcze w dodatku poprawne pod względem merytorycznym i mają zróżnicowaną trudność.
Oto kilka przykładowych:

1. Mały ufoludek miał zeszyt 15 kartkowy w poniedziałek

wyrwał 7 kartek,we wtorek przykleił 2 kartki. Ile teraz

zeszyt miał kartek?


2. Jeden stary smok miał 11 par okularów ale

rycerze rozbili 7 par okularów.

Ile teraz miał par okularów?


3.Król Julian codziennie dostawał 2 ananasy i 1 jabłko.

Ile król Julian miał ananasów po tygodniu?

Ile jabłek miał po dwóch tygodniach?


4.Ufoludek przyniósł do szkoły 28 moli .Miał 6

kolegów chciał żeby każdy z kolegów dostał

po tyle samo (on też musiał dostać mole).

Ile jeden ufoludek dostał moli?


5. W fabryce pierników było robione 10 pierników

dziennie.Pracowników było 3, każdy z nich

wyjadał po 2 pierniki dziennie . Ile pierników było po

tygodniu?

6. Gruffallo podbił 2 zamki w każdym z zamków

było po 5 osób. Gruffallo z każdego zamku zjadł

po 2 osoby. Ile osób przeżyło?

7. Ufoludek wybrał się na zakupy, miał 20

złotych musiał kupić 5 buł po 2 złote ,i bochenek

chleba za 3 złote .Czy starczyło mu pieniędzy?

8. Mieszko ostatni miał 49 rycerzy .
Podzielił ich na 7 drużyn. Ilu rycerzy było w każdej drużynie?


niedziela, 26 października 2014

małe koperty


Może nie wszyscy dorośli są tego świadomi, ale mała koperta jest dużo fajniejsza od zwykłej koperty. Tak samo wielka koperta (ale taka naprawdę wielka) jest dużo fajniejsza od zwykłej koperty. Jeśli taka mała kopert ma jeszcze odpowiedni kolor, to naprawdę może zdziałać cuda.

Mam takiego jednego ucznia, którego na różne sposoby próbujemy z panią M. zachęcić do pracy. Ale on absolutnie nie chce robić nic co wymagałoby pisania, czytania, dodawania, odejmowania, a mnożenia to już w ogóle. Ostatnio postanowiłam być bardziej autorytarna niż zwykle i pozostawiłam mu znacznie ograniczony wybór i powiedziałam, że z tych rzeczy, które mu zaproponowałam MUSI coś wybrać. Jedną z tych rzeczy było pudełko pełne małych kolorowych kopert. A. nie wiedział, że w każdej z kopert znajduje się zadanie tekstowe. Koperty kusząco leżały na jego ławce, ja odeszłam niby obojętnie, ale tak naprawdę wciąż obserwując go kątem oka. No i nie minęło pięć sekund, a on już sięga po pierwszą małą kopertę i czyta co tam jest w środku. Woła mnie i mówi, że on w ogóle nie wie co on ma z tym zrobić. Wytłumaczyłam, mina mu trochę skwaśniała, ale w efekcie zrobił parę zadań i potem mówi do swojego kolegi T.: Popatrz dostałem bardzo dużo listów... ale wszystkie są strasznie nudne! Na fali tego listowego skojarzenia wymyślili z innym kolegą F., że mogliby wrzucić te wszystkie małe koperty do naszej klasowej skrzynki i wtedy dzieci z naszej klasy musiałyby rozwiązywać te zadania. A ja przebiegle wykorzystałam ten pomysł i powiedziałam im, że tych kopert co prawda nie mogą wrzucić, ale ja kupię dla nich takie koperty i mogą wymyślić własne zadania tekstowe, powkładać do kopert, zaadresować do każdego dziecka z klasy i wrzucić do naszej skrzynki, wtedy każde dziecko dostanie od nich swoje zadanie tekstowe do rozwiązania. Na to F. (z charakterystycznym jękiem w głosie): No ale to musimy tego napisać strasznie dużo... Na to ja: wystarczy, że w jeden dzień napiszecie cztery zadania i w piątek macie już dwadzieścia (w piątek wyjmujemy listy ze skrzynki). Na to F.: Ale to musielibyśmy pisać na komputerze, bo młodsze dzieci nie odczytają naszego pisma... Na to ja: Przyniosę wam laptopa i będziecie pisać na komputerze. Na to F. i A. przystali i zobaczyłam entuzjazm w ich oczach i już zaczęli się wymieniać pomysłami o czym będą te zadania. Pewnie będę ich musiała jeszcze parę razy skierować na tory matematyczne, bo będą powstawały historie o kosmitach i krasnalach mało związane z matematyką. Ale tak czy inaczej połowa sukcesu już jest. I to wszystko dzięki małym kopertom...

piątek, 17 października 2014

oczy

Miły był dzień nauczyciela, bo był wolny. Jednak, jak by się nie lubiło swojej pracy, to miło jest dostać w prezencie taki wolny dzień w środku tygodnia. A wieczorem byliśmy i tak wszyscy w szkole, żeby wspólnie świętować. Wokół dużego stołu z pozestawianych ze sobą ławek siedzieliśmy i cieszyliśmy się z naszej szkoły razem: była pani M. i pani M2 i pani od przyrody i panie dyrektor i pan od wf-u i pan od historii i ksiądz i jeszcze dużo innych bohaterów szkolnej codzienności.

Ale miły był też dzień przed dniem nauczyciela. Bo dzieci postanowiły go świętować razem z nami. Od rana nie wpuszczano nas do klasy, bo szykowała się tam niespodzianka. Stałyśmy z panią M. pod salą i cieszyłyśmy się nastrojem świątecznego podniecenia. Mamy z trójek klasowych wchodziły i wychodziły z sal, dzieci wyglądały na korytarz i zwoływały się nawzajem. Kiedy wreszcie pozwolono nam wejść zastałyśmy ich z kwiatami i tymi oczami w ramce. To są oczy całej naszej klasy: figlarne, zadziorne, srogie, zdecydowane, zapłakane, nieśmiałe, uśmiechnięte, rozmarzone. Potem siedzieliśmy razem i zgadywaliśmy czyje są które oczy i jedliśmy szarlotkę, którą upiekłam zainspirowana przez panią M. oczywiście. A później jeszcze co chwilę przychodziły dzieci ze starszych klas – nasi dawni uczniowie - i częstowali nas zrobionymi przez siebie ciastami. I wszyscy patrzyli na te oczy i zgadywali czyje są które. Jakie to szczęście mieć te oczy na żywo, dzień po dniu. Chociaż czasem wydaje się, że jest tak ciężko...

niedziela, 21 września 2014

zamilknąć, słuchać, obserwować, czekać

Drugoklasista S. raczej stroni od czytania i pisania, a już na pewno od pisania literami pisanymi. Bo drukiem to nawet chętnie, ale jak usłyszy o pisanych, to cały wiotczeje, marnieje, smutnieje i gaśnie mu ogień w oczach, a przeważnie jednak ten ogień w sobie ma. Kiedy go zmuszam do ćwiczenia tych pisanych liter czuję się trochę jak kat, trochę jak bardzo nudna nauczycielka i też gaśnie we mnie ogień, który zazwyczaj przynajmniej się we mnie tli. Poza tym trzeba powiedzieć o tym, że S. prawie zawsze ma pomysł na to co chce w danym dniu robić na pracy własnej. Coś przerysowuje, koloruje, tworzy własne książki, mapy i tym podobne. Pracuje wtedy w skupieniu i z zapałem. Ostatnio postanowił zrobić małą książeczkę z piaskami z różnych miejsc świata. Mamy takie piaski w kilku słoiczkach. S. ponaklejał na kartki po szczypcie piasku i chciał podpisać skąd każdy piasek jest. Postanowiłam namówić go na pisane litery. I podpisał pisanymi szybko i bez jęczenia, nawet każdorazowo przychodził do mnie, żeby zaprezentować rezultat.
I tutaj zawsze zaczyna się mój dylemat. Ile mogę czekać? Kiedy muszę namawiać, kiedy zmuszać, kiedy pozwolić żeby sprawy szły swoim biegiem?
W ten weekend oglądnęłam film Summerhill, na faktach (http://www.youtube.com/watch?v=LJtFe6jSEQk) opowiadający o szkole demokratycznej założonej przez A.S. Neill'a w 1921 roku. Szkoła jest dosyć hipisowska i na pierwszy rzut oka wydaje się być chaotyczna, głośna i niepodlegająca żadnym zasadom. Na pewno nie podążyłabym bezkrytycznie za ideami, które głosił jej założyciel. Jednak jest tam wiele elementów bliskich mojemu pojmowaniu edukacji, do których serce mi się wyrywa, ale potem racjonalistycznie każę mu się uspokoić, bo przecież tak się nie da, bo to jest właściwie pójście na wojnę z całym systemem. W szkole Summerhill nie ma obowiązkowych lekcji. Uczniowie sami wybierają zajęcia, na które chcą chodzić, a mogą nie chodzić na żadne. Podobno rekordzistką była dziewczyna, która nie chodziła na lekcje przez 3 lata, ale zwykle po około trzech miesiącach dzieci dobrowolnie stwierdzają, że chcą chodzić na zajęcia. To co mówi na ten temat dyrektorka szkoły jest mi naprawdę bliskie – że jeżeli dziecko nie czuje potrzeby nauczenia się czegoś, jeśli nie interesuje go to, jeśli chęć do nauczenia się nie wypływa z niego samego, z jego wnętrza, to ono po prostu nie nauczy się tego skutecznie, będzie męczyło siebie i swoje otoczenie. Natomiast jeśli nauka jest konsekwencją jego własnego wyboru, jego potrzeby i decyzji to nauczy się o wiele szybciej i to nie będzie powierzchowna wiedza. To jest trudne, bo my byśmy chcieli „odtąd, dotąd”, żeby wszystko szło według planu, który wymyślili sobie kiedyś panowie w garniturach i panie w garsonkach, którzy być może nigdy nie byli dziećmi... A tymczasem trzeba zacząć zupełnie odwrotnie: od dzieci mieszających patykiem w kałuży, wspinających się na drzewa, tworzących tajemne szyfry i mapy, zbierających patyki, kamienie i sznurki, układających misie i lalki do snu.
A kiedy da się tym dzieciom głos, to wtedy dopiero zdarzają się rzeczy niesamowite. W filmie najbardziej podobały mi się sceny zebrań całej szkolnej społeczności Summerhill, na których dyskutuje się o bieżących problemach, ustala się zasady oraz kary dla tych członków społeczności, którzy w jakiś sposób zakłócili życie wspólnoty. Widzimy tam dyscyplinę, szacunek i silne poczucie sprawiedliwości, widzimy też solidarność, zrozumienie i umiejętność przebaczenia.

Mi też czasem się udaje zobaczyć to wszystko w mojej szkole, w mojej klasie; jak powstrzymam się od gadania za dużo, pouczania i moralizowania. Wtedy mogę ich usłyszeć. I nie muszę już nic dodawać.

niedziela, 14 września 2014

historia o dobrych strażnikach

Mam do opowiedzenia taką jedną historię z ostatnich dni, ale nie jest ona związana ze szkołą. Może tylko tak, że przydarzyła się na trasie ze szkoły. Ale jest na tyle wspaniała, że muszę ją opowiedzieć, a mam takie miejsce gdzie mogę to zrobić, dlatego też to zrobię. Historia jest motoryzacyjna, aczkolwiek napisana przez nauczycielkę, która rozpoznaje samochody po kolorach, więc jak czytają ją jacyś panowie lub interesujące się samochodami panie, to proszę o wyrozumiałość... A po przemyśleniach, mam pomysł na puentę, która tę historię ze szkołą zwiąże, więc tym bardziej zaczynam...
W piątek zaraz po szkole miałam iść na pogrzeb. Bardzo mi zależało na tym, żeby tam być i wszystko zaplanowałam tak, żeby to się udało. W wyniku dziwnego splotu wydarzeń jechałam tam nie swoim samochodem (zresztą swojego nie posiadam) i nawet nie żadnym rodzinnym, tylko takim mało mi znanym, jeśli chodzi o prowadzenie, samochodem mojej przyjaciółki. Jadę ulicą Dietla (mieszkańcy Krakowa wiedzą, że jest dwupasmowa i dość chętnie uczęszczana, po prostu jest na niej duży ruch) i patrzę, że świeci mi się kontrolka z akumulatorem. Nawet się zbytnio nie zestresowałam, myślę sobie, że już niedaleko, więc chyba dojadę. Ale stanęłam na światłach, na lewym pasie do skrętu i tak coś nie słyszę, żeby ten samochód kręcił i usłyszałam takie ciche pyrpyrpyr i zgasł po prostu i już oczywiście nie chciał zapalić, a żeby sytuacja była jeszcze ciekawsza – odłamała się plastikowa część od kluczyka, tak, że w stacyjce został tylko ten metalowy kawałek, którego nie mogłam, ani przekręcić ani wyjąć.
Nie miałam żadnego pomysłu na to co zrobię w tej sytuacji, oprócz tego, że zapalę światła awaryjne. Ale nie minęło chyba nawet 10 sekund jak podjechali panowie strażnicy miejscy i uprzejmie zapytali, czy zepchnąć mnie na bok. Przystałam na to z radością i oświadczyłam im, że „spadli mi z nieba” i że to nie mój samochód, nie mam pojęcia co się stało i co mam teraz zrobić, a poza tym to jadę na pogrzeb i bardzo bym chciała na niego zdążyć – trochę się czułam jak blondynka z dowcipów, ale nie byłam w stanie wykrzesać z siebie bardziej mężnej postawy. Na razie sytuacja była taka, że pół samochodu stało jeszcze na ulicy, więc nieco tamował ruch i trochę trzęsły mi się ręce i nie wiedziałam co dalej. Panowie pokazali mi numer na ubezpieczeniu gdzie mam zadzwonić, zapytali czyj pogrzeb i o której, wytłumaczyli co i jak i pojechali. Dodzwoniłam się po kilku próbach, ale okazało się, że nie ma wykupionej takiej opcji, żebym mogła być odholowana przy usterce, tylko jakbym miała wypadek i że muszę dzwonić po pomoc drogową. Oczywiście mi się to nie uśmiechało, bo już wiedziałam, że najpierw będę musiała na nich czekać, nie zdążę na pogrzeb, a potem jeszcze będę musiała za to płacić ciężkie pieniądze. Na szczęście nie zaczęłam nawet dzwonić, a strażnicy zjawili się znowu i wypytali jak tam mi idzie. Opowiedziałam wszystko i jeden z nich stwierdził, że spróbuje odpalić samochód. To się nie udało, ale wymyślił, że mogą mnie zepchnąć całkiem na ten skwerek, tak żebym nie tarasowała drogi. Zostawię trójkąt za szybą i kartkę z moim numerem telefonu i mogę jechać na pogrzeb tramwajem. Zszokowała mnie ta propozycja zupełnie, a przede wszystkim ich żywa chęć pomocy. Przystałam na nią i samochód wylądował w całości na trawniku pośród jakichś kłujących krzaczorów. Pojawił się jeszcze problem z trójkątem, bo okazało się, że nie ma go w tym samochodzie. I w tym momencie pan strażnik nr 1 przeszedł już wszelkie moje wyobrażenia o dobrym strażniku miejskim, bo zaproponował mi, że mi pożyczą trójkąt, tylko muszę go oddać. Pomógł mi zamknąć samochód tym zepsutym kluczykiem, powiedział, że mam uważać na siebie i ja pobiegłam na ten pogrzeb.

O pogrzebie nie będzie. Ale cała historia motoryzacyjna skończyła się dobrze, bo samochód odholowaliśmy z tatą, a trójkąt został zwrócony. I ja chciałam potem wszystkim opowiadać o tych dobrych strażnikach. I jeśli chodzi o puentę, to chciałabym, żeby moi uczniowie powyrastali na takich strażników, takich lekarzy, nauczycieli, sprzedawców, artystów, policjantów, na takich Ludzi – wrażliwych, spokojnych, gotowych do pomocy, umiejących podnieść na duchu...

sobota, 6 września 2014

pochylanie alfabetu

Rok szkolny tutaj zacznę od rozważań na temat kaligrafii, bo tuż przed pierwszym września miałyśmy z moimi koleżankami z pracy krótki kurs kaligrafii zorganizowany w naszej szkole. Ten kurs odbywał się z panem od kaligrafii, który prawie od początku, na różne sposoby, przewija się w naszej szkole. To bardzo ciekawy człowiek, przede wszystkim dlatego, że postanowił w dzisiejszych czasach, utrzymywać się z kaligrafii. Poza tym wygląda jak pan od kaligrafii, zachowuje się jak pan od kaligrafii i na kaligrafii naprawdę świetnie się zna. Kurs był sześciogodzinny, więc nie mogłyśmy zbytnio poszaleć, ale na pewno trochę się wyciszyłyśmy i popatrzyłyśmy jak pięknie pisze pan od kaligrafii. No i ja wyniosłam przekonanie, że ktoś zupełnie niepotrzebnie w okresie powojennym wyprostował nasze szkolne pismo przez co stało się po prostu brzydkie. Dowiedziałyśmy się, że pisma szkolne w całej Europie wywodzą się od kursywy angielskiej powstałej na przełomie XVII i XVIII wieku na potrzeby kupców, którzy potrzebowali pisać szybko, dlatego jest to krój pisma, który umożliwiał pisanie bez odrywania ręki. Kursywa angielska jest pochylona pod kątem 55 stopni. W innych krajach europejskich pismo szkolne jest pochylone, ale u nas postanowiono je wyprostować. Po pierwsze spowalnia to proces pisania, bo pochylanie liter przychodzi naturalnie W wyprostowanym szkolnym piśmie połączenia między niektórymi literami wyglądają sztucznie i naprawdę trudno jest coś napisać ładnie. Przez to, że linie muszą być idealnie pionowe, to bardzo trudno je odwzorować (szczególnie dziecku) i prawie zawsze te literki są jakieś koślawe, tymczasem przy pochyleniu trochę „oszukujemy” nasze oko i łatwiej jest uzyskać ładny efekt – polecam, żeby sobie popróbować.
Tak więc mamy ambitne plany na ten rok szkolny – pochylanie alfabetu. Powoli i ostrożnie oczywiście. Zobaczymy co na to powiedzą nasze pierwszaki i ich rodzice...

czwartek, 10 lipca 2014

biedronki dla pani woźnej


Dobra woźna, to właściwie podstawa dla dobrego funkcjonowania szkoły. I to obojętne czy jest to szkoła państwowa czy prywatna, Montessori, czy inna jakaś dziwna. Nasza szkoła stała się o wiele lepszą szkołą od kiedy pojawiła się u nas pani D. To, że pamięta imiona dzieci i nauczycieli z całej szkoły, to jest nic... Ona wie jaki kubek ma który nauczyciel i gdzie go zwykle po sobie zostawia, jaką śniadaniówkę ma które dziecko, jakie buty na zmianę, jakie spodenki na wf, jaką kurtkę przeciwdeszczową, czego nie lubi jeść na obiad i jak często chodzi do toalety. I tę wiedzę aktywnie wykorzystuje; oto co mniej-więcej powiedziała ostatnio do pewnej mamy: „Wie pani co, bo w tej środkowej sali gimnazjalnej na drugim regale od prawej, na trzeciej półce od góry, pod jakimiś dwoma bluzami leżą takie czarne krótkie spodenki. I mi się wydaje, że pani syn ćwiczył w takich na wf-ie.” Mama poszła sprawdzić. Wszystko było tak jak powiedziała pani D., a spodenki rzeczywiście jej syna.
Jest kobietą cały czas w ruchu, a każdy jej ruch ma ściśle określony cel. Jest stanowcza i zdecydowana, ale równocześnie taktowna i naprawdę potrafi sobie zjednać każdego – nawet najbardziej wymagającego rodzica, nawet pana hydraulika, kuriera przywożącego przesyłki, czy pana od cateringu.
Wobec ogromu jej zasług ciężko jest wymyślić jakieś sensowne podziękowanie: czekoladek nie zje, kwiaty zostawi w szkole, wszystkie słowne pochwały zbywa, bo po prostu uważa, że to co robi jest naturalne i w ogóle nie ma o czym mówić. Dlatego wymyśliłyśmy z panią od techniki biedronki. Każde dziecko zrobiło swoją biedronkę – owalny kształt z grubego kartonu, nóżki ze sznurka i skrzydełka, które da się otworzyć. A pod skrzydełkami, każdy z nich napisał za co chce podziękować pani D., a jak nie chciał się rozpisywać to po prostu składał swój podpis. Biedronki zostały umieszczone na wielkim bristolu, na którym pani od techniki zrobiła pnący się krzew. I z tym dziełem wszystkie nasze dzieci przywędrowały do pani D. w przedostatni dzień szkoły. To wyglądało jak jakaś dziwna procesja i pani woźna nie wiedziała zupełnie co się dzieje. Ale jak już zrozumiała, to była chyba nawet jak najbardziej autentycznie wzruszona i powiedziała tak: „Wiem o wszystkim co się w tej szkole dzieje... ale tego nie udało mi się wykryć!”

Wszystkim, co je mają, życzę dobrych wakacji. A tym co nie mają, życzę, żeby mieli!

niedziela, 15 czerwca 2014

czary na wzgórzu

Bardzo lubię jeździć na wycieczki z naszymi dziećmi. Zawsze się coś ciekawego dzieje, oni są żądni wrażeń i nas tą swoją ciekawością zarażają. To jest piękny i prosty sposób na uczenie się i nie chodzi tylko o zdobywanie nowej wiedzy, ale o odnalezienie się w całym kontekście, często nowym kontekście: podróż tramwajem lub autokarem, nowi ludzie, nowe miejsca, inny jest posiłek, inna toaleta i szereg przeróżnych szczegółów, które wymagają uczenia się nowych zachowań.
Ale mimo że lubię wycieczki i widzę ich wielką wartość, to jednak właściwie zawsze wracam z nich umęczona. A w zeszłym tygodniu - magia - wróciłam z takiej, na której naprawdę mogłam się zrelaksować, nie stresując się, że dzieci są zaniedbane.
Byliśmy w Czasławiu niedaleko Dobczyc (godzina od Krakowa) w miejscu, które nazywa się Zaczarowane Wzgórze. Trochę mnie rozbawiła ta nazwa i nie bardzo wierzyłam w te czary. Ale kiedy już tam dotarliśmy – dałam się im opanować i już wierzę w czary na wzgórzu w Czasławiu i chętnie tam wrócę, by znowu się im poddać.
Po pierwsze: okolica. Piękne zielone wzgórza, z niewielką ilością zabudowań. Niesamowity widok, dający głębokie wytchnienie i spokój.
Po drugie: przygotowane otoczenie (posługując się nomenklaturą Marii Montessori). Teren jest spory, ogrodzony. Znajduje się tam mini-ZOO, w którym są kury, gęsi, indyk, świnie, kozy, owce, barany, króliki i świnki morskie z fantazyjnymi fryzurami. Oprócz tego można spotkać swobodnie przechadzające się koty no i jest tam ok. 30 koni i osiołek. Jest plac zabaw – bardzo prosty i estetyczny. Zewnętrzna zadaszona kuchnia z piecem opalanym drewnem oraz miejsce na ognisko. Są też stajnie, ujeżdżalnia i zabudowania mieszkalne. My byliśmy w jednym drewnianym budynku, w sporej jadalni z długimi stołami i wielkimi oknami, za którymi jest ten kojący widok zielonych pagórków. Nie było tam nic zbędnego, brzydkiego, niepotrzebnego; a równocześnie wszystko było urządzone porządnie, funkcjonalnie i po prostu ładnie.
Po trzecie: pracownicy tego miejsca. Naszą grupą zaopiekowała się dwójka młodych ludzi. Chłopak i dziewczyna: uśmiechnięci, otwarci, bezpretensjonalni, a przy tym profesjonalni i mający świetny kontakt z dziećmi. Może to dziwnie brzmi - aż tyle superlatywów w jednym zdaniu, ale miałam okazję poznać wielu ludzi prowadzących dla dzieci lekcje, warsztaty, wykłady i tutaj nie mogłabym się doczepić do niczego.
Po czwarte: organizacja i tematyka zajęć. W ciągu pięciu godzin pobytu na Zaczarowanym wzgórzu dzieci miały okazję: pokarmić zwierzęta w mini-ZOO, przejechać się na koniu, zwiedzić stajnię, pobiegać po lesie i uczestniczyć w leśnych „wykopaliskach archeologicznych” (sposób na dokładne zbadanie ściółki leśnej), poszaleć na placu zabaw, zrobić sobie filcowe przypinki. Ponadto nasz opiekun pan S. pokazał nam węże, które sam zeskrobał z jezdni i wrzucił do słoików z formaliną, oglądnęliśmy ul od środka, zobaczyliśmy budki lęgowe dla ptaków i pogadaliśmy z sikorką. No i zjedliśmy racuchy na obiad. I nie wiem jak to się stało, ale nie czułam pośpiechu, ani przesytu... To chyba czary...
Dzieci wysunęły propozycję, by przenieść tam naszą szkołę



poniedziałek, 9 czerwca 2014

jarmark



Dwa tygodnie temu w naszej szkole mieliśmy tydzień poświęcony kulturze szlacheckiej. Tak jak kiedyś było o mitologii, potem o legendach słowiańskich, a przyrodniczo o ziołach, Wiśle i w tym roku o geologii. Po prostu cały tydzień tylko szlachta i szlachta. W pierwszych dniach dzieci haftowały (jakie to piękne widzieć haftujących z zapałem chłopców z szóstej klasy) , zajmowały się iluminacją, kaligrafowaniem i robieniem pieczęci lakowych. Potem swoje wyroby miały sprzedać na jarmarku, który był jednym z ważniejszych punktów szlacheckiego tygodnia. Pomysł był taki, że uczniowie sprzedają, a nauczyciele kupują za, przygotowane na tą okoliczność, dukaty. Trochę nam wyszedł taki średniowieczny. Ale tak czy siak przeszedł nasze oczekiwania, bo w takich sytuacjach nasi uczniowie naprawdę prześcigają się w kreatywności, a ich zapał sięga zenitu. Kiedy już wszystko poukładali, to stwierdziłam, że brakuje tylko zwierząt w klatkach i smrodu. A więc oto co tam było:
  • stoiska z haftami i pieczęciami
  • punkty gastronomiczne: ogórki kiszone, chleb ze smalcem, chleb z powidłem
  • stoisko z herbami, robiono także herby na zamówienie
  • stoisko z bronią
  • stoisko kaligraficzne – można było sobie wybrać sentencję z przedługaśnej listy i kaligrafowano ją na poczekaniu
  • kuglarze: przedstawienia kukiełkowe, żonglowanie oraz magiczne sztuczki
  • mnich sprzedający modlitwę „Ojcze nasz” na jakiś skrawkach papieru

i oprócz tego gwar, śmiech i rozgardiasz. Wydaliśmy wszystkie nasze dukaty mimo porządnego targowania się i cieszyliśmy się, że tym razem z czystym sumieniem możemy im pozwolić na tak głośne zachowanie. Przecież to jarmark.

poniedziałek, 26 maja 2014

zapraszam

Poniżej informacje na temat konferencji, która ma się odbyć w naszej szkole na samym początku wakacji. Taki będzie początek wakacji moich i pani M. i pani M2 i pani od przyrody i innych bohaterów, którzy się tu pojawiają. Tylko nie tych małych... Ci mali wyruszą w góry, nad morze, nad jeziora, żeby pływać, nurkować, budować zamki z piasku, wspinać się po drzewach, zwiedzać, odkrywać, zdobywać świat. A my jeszcze te kilka dni będziemy w szkole dla nich. Będziemy o nich myśleć, o nich rozmawiać, dla nich szkolić siebie i innych.

wtorek, 20 maja 2014

Puzzle Z.

Niektórzy z naszych uczniów mają swoje wyjątkowo głębokie zainteresowania i o tych zainteresowaniach chcieliby opowiedzieć. Inni niby nie mają jakiejś wyraźnej, ciągłej pasji, ale coś ich zaintryguje i drążą temat. Postanowiłyśmy to skanalizować poprzez robienie prezentacji. Prosimy dzieci, żeby, na tyle na ile umieją, zgłębiły dany temat i w jakiś sposób zaprezentowały wynik swojej pracy przed klasą. Niektórzy robią to na komputerze, inni opowiadają i posiłkują się zrobionymi specjalnie w tym celu plakatami, rysunkami, nawet wykresami. I tak to już w tym roku wysłuchaliśmy prezentacji o: piętrach roślinności w górach, o psach, o wędrówkach ptaków, o krainach geograficznych Polski. Obecnie powstaje prezentacja o gryzoniach – inspiracją było odkrycie zwierzęcia o wdzięcznej nazwie: mara patagońska (proszę sobie o niej poczytać i poszukać zdjęć, bo to naprawdę bardzo ciekawe zwierzę – wygląda jak połączenie sarny z zającem).
A dziś jesteśmy na świeżo po prezentacji na temat wiolonczeli i trochę też orkiestry symfonicznej (kto tam gra i gdzie siedzi). Prezentację zrobiła Z. - mała wiolonczelistka. Dużo tam było elementów, bo i budowa wiolonczeli, i jak dawniej wyglądały tego typu instrumenty, i sławni wiolonczeliści i Yo - yo Ma, który grał temat z filmu Misja i cała orkiestra symfoniczna wycięta ze specjalnej wycinanki od pani M. i przyklejona na podkładce zgodnie z rzeczywistym ustawieniem. Ale najciekawsze było zakończenie. Z. wymyśliła, że na koniec zada pytania dotyczące jej prezentacji. Takie praktyki już były wcześniej i czasem dzieci przynosiły cukierki, żeby dawać temu kto dobrze odpowie. Ale Z. nie może jeść cukierków, więc też nie chciała ich rozdawać. Zrobiła więc własne puzzle i każdy kto prawidłowo odpowiedział na pytanie dostawał kawałek układanki. No i mogliśmy ją razem ułożyć. Były na niej wiolonczele i kwiatki na niebieskim tle. Z. w swoim żywiole, bardzo z siebie zadowolona, słuchacze też zadowoleni i zjednoczeni w oczekiwaniu na kolejne puzzle.

niedziela, 11 maja 2014

Prawdziwy teatr, a bez pianina - czyli przyzwolenie na fuszerkę

Wrócę jeszcze do naszej teatralnej przygody – coś nie możemy wyjść z tego sita, ale może dzisiejszym tekstem przybijemy przynajmniej do brzegu...
Jak już pisałam, pokazaliśmy na przeglądzie teatrów szkolnych naszych Żeglarzy Dżambli i drugi piękny spektakl wymyślony przez trzecioklasistów, z piękną piosenka opracowaną muzycznie przez panią M., o roboczym tytule Podróż. Zostaliśmy bardzo pochwaleni i ta pochwała była pochwałą opisową, szczerą i wydawało nam się, że prawdziwą – dodała nam w każdym razie skrzydeł na dobre kilka dni. I chyba na tym trzeba było skończyć tę przygodę, bo potem było już tylko gorzej... Spośród piętnastu przedstawień, które zostały zakwalifikowane do przeglądu jury nagrodziło wszystkie (każde za coś innego), a trzy przedstawienia zostały szczególnie wyróżnione i z tej okazji miały być pokazane na końcowej gali w prawdziwym teatrze. Wśród tych trzech nie było naszego, co jakoś nas zasmuciło i rozczarowało, no ale stwierdziliśmy, że może jeszcze musimy trochę rzeczy dopracować i może naprawdę tam byli tacy wymiatacze, że musieli ich w ten sposób wyróżnić. Ale postanowiliśmy pójść z wszystkimi dziećmi do tego prawdziwego teatru, żeby zobaczyć któż to taki wygrał i co należy zrobić, żeby wygrać w przyszłym roku. W międzyczasie zdarzyła się rzecz niespodziewana, bo dwa dni przed tym wydarzeniem zostaliśmy poproszeni przez organizatorkę festiwalu o zaśpiewanie naszej pięknej piosenki na scenie w tym prawdziwym teatrze. Bardzo nas to ucieszyło, bo jednak poczuliśmy, że to trochę tak jakbyśmy wygrali...
W ów dzień dotarliśmy na miejsce w niebagatelnej liczbie: czterdziestka dzieci i dorosłych piątka. Nie wiedzieliśmy do końca co nas czeka... Od pani organizatorki dowiedziałam się, że całość będzie trwać trzy godziny – trochę mnie to zdziwiło, bo jednak te trzy przedstawienia teatrów szkolnych i nasza piosenka razem, to chyba jeszcze nie robi trzech godzin. No ale na razie jeszcze jesteśmy w hallu i pani M. trzeźwo stwierdziła, że musimy się dowiedzieć kiedy śpiewamy, żeby dzieci nie siedziały jak na szpilkach i należy im również (organizatorom) przypomnieć o pianinie. Dowiedzieliśmy się, że będziemy po trzecim przedstawieniu i że pianina nie ma co prawda na scenie, ale coś wykombinują i przyniosą – może będzie niestety elektryczne... To już obudziło nieco naszą czujność. No ale weszliśmy na salę i ucieszyliśmy się, bo dzieci zostały usadzone – stanowiliśmy mniej-więcej połowę widowni. Najpierw przemawiała pani organizatorka, a następnie dyrektor prawdziwego teatru, którego nie było słychać, ale z tego co zrozumieliśmy, to uczestniczyliśmy w jakimś szerzej zakrojonym projekcie nazwanym kontrrewolucją kulturalną. I potem się zaczęło... Ale nie zaczęło się wcale od przedstawień wyłonionych z przeglądu, tylko od przedstawienia o Romach wyreżyserowanego przez panią organizatorkę festiwalu. I nie chodzi o to, że to przedstawienie było jakieś bardzo złe, albo szkodliwe i w sumie to ona sobie wymyśliła ten festiwal i go organizuje, więc może tak zrobić, ale jak stwierdziła mądra mama, która była z nami jako opieka, to jest takie „małe”. Potem już były rzeczywiście przedstawienia wybranych z przeglądu grup teatralnych i tego tematu nie będę zgłębiać, bo jako uczestnik na pewno nie byłabym obiektywna... Pozostawię Was tylko z komentarzem pani M2, która tak powiedziała do małej Z., kiedy ta się dopytywała, dlaczego pani M2 nie podobają się te przedstawienia: Wiesz jaki dobry sorbet owocowy robi twoja mama, prawda? A jadłaś kiedyś taki sorbet ze sklepu, na patyku? No to oni to są te lody ze sklepu, a wy sorbet twojej mamy. Dodam jeszcze tylko, że pomiędzy spektaklami była „zapchajdziura”, która trwała dłużej niemalże co te wszystkie spektakle razem wzięte – był to Kubuś Puchatek w wykonaniu nie wiadomo kogo, ale wyglądali na jakichś przerośniętych uczniów liceum plastycznego, albo nawiedzonych studentów polonistyki. Wreszcie przyszedł czas na nas (cieszyliśmy się szczególnie dlatego, że po wykonaniu piosenki chcieliśmy już stamtąd wyjść). Nasi trzecioklasiści wyszli na scenę, a pani M. poszła gdzieś tam za kurtynę czy kulisy w poszukiwaniu pianina. Dzieci stoją, widownia miło zaskoczona i ożywiona, że widzi prawdziwe dzieci, ale ten moment bez przygrywki zaczyna się przedłużać... Pani M. wyszła zza kulis i powiedziała do wszystkich, że nie ma pianina. Pani organizatorka wydawała się być zdziwiona, ale było to zdziwienie zagrane, bo ona musiała wiedzieć, że tego pianina tam nie ma i że go nie będzie. Dzieci stoją. Co robimy? Zaśpiewali a capella, zachowali się z godnością i profesjonalnie. Kiedy schodzili ze sceny pani organizatorka próbowała ich jeszcze kokietować, coś tam żartować, ale my wszyscy, a szczególnie oni na tej scenie, poczuliśmy się oszukani.


Wyszłam stamtąd jak przejechana czołgiem. I myślę sobie, że jak już się raz spróbowało tego domowego sorbetu to nie chce się wracać do lodów wodnych na patyku.
A tutaj jeszcze tekst naszej pięknej piosenki, czyli wiersz Danuty Wawiłow Szybko:


Szybko, zbudź się, szybko, wstawaj!
Szybko, szybko, stygnie kawa! 
Szybko, zęby myj i ręce! 
Szybko, światło gaś w łazience! 
Szybko, tata na nas czeka! 
Szybko, tramwaj nam ucieka! 
Szybko, szybko, bez hałasu! 
Szybko, szybko, nie ma czasu! 

Na nic nigdy nie ma czasu? 

A ja chciałbym przez kałuże 
iść godzinę albo dłużej, 
trzy godziny lizać lody, 
gapić się na samochody 
i na deszcz, co leci z góry, 
i na żaby, i na chmury, 
cały dzień się w wannie chlapać 
i motyle żółte łapać 
albo z błota lepić kule 
i nie spieszyć się w ogóle... 

środa, 7 maja 2014

entuzjazm grona pedagogicznego vs spokój F.

Są różne dzieci – tak jak i różni dorośli, dosyć to logiczne. Ale z naszej szkolnej perspektywy wygląda to mniej-więcej tak, że są dzieci, które cały czas pochłaniają naszą uwagę, bo wszędzie ich pełno, są dzieci cichutkie i nieśmiałe, które znikają i my w pewnym momencie uświadamiamy sobie, że w ogóle o nich zapomniałyśmy i wtedy już za każdym razem staramy się o nich pamiętać, są dzieci, które chcą żeby ich nie zauważać, bo chcą się trochę poplątać po klasie i przeczekać aż się ta praca własna skończy, ale my te dzieci tym bardziej zauważamy i są też takie, które po prostu normalnie dają o sobie znać od czasu do czasu, więc w miarę regularnie do nich zaglądamy. No i jest F., którego nie umiałabym zaklasyfikować do żadnej z tych kategorii. On po prostu jest. Siedzi prawie zawsze na swoim miejscu i jest taką cichą obecnością. I może nawet jest nieśmiały, ale to jego bycie jest jednak nacechowane pewnością siebie i to taką pewnością siebie, że to my stajemy się nieśmiałe w obliczu tego jego bycia. Sprawia takie wrażenie jakby nie potrzebował nigdy naszej obecności w pobliżu i naszej pomocy. I sprawia też takie wrażenie jakby już wszystko wiedział i wszystko umiał. Więc jest to wyczyn, żeby przez tych wszystkich absorbujących nas na różne sposoby uczniów dotrzeć wreszcie do Niego, wygospodarować sobie trochę miejsca w tej jego kapsule stoicyzmu i niewzruszenia, wziąć głęboki oddech i coś zaproponować. Ale jesteśmy z panią M. odważnymi kobietami, więc i na tym polu udało się nam odnieść ostatnio sukces i to, powiedziałabym, na skalę krajową na pewno.
Wszystko zaczęło się od tego, że szukałyśmy dla F. godnego oraz rozwijającego zajęcia. I znalazłyśmy coś co bardzo polubił, a nie było to też za łatwe ani za nudne. Był to materiał edukacyjny o nazwie PUS (pomyśl-ułóż-sprawdź). Nie do końca da się wytłumaczyć jak to działa, a przynajmniej ja nie bardzo umiem. Ale tak ogólnie rzecz biorąc to jest to zestaw dwunastu plastikowych płytek z numerami z jednej strony a z fragmentami figur geometrycznych z drugiej strony, które ułożone są w specjalnym plastikowym pudełku. Do tego zestawu można dokupywać książeczki z zadaniami. Zadania są skonstruowane w ten sposób, że można je rozwiązywać za pomocą tych płytek, układając je w określony sposób w pudełku. Następnie odwraca się te płytki i jeżeli zadania zostały dobrze rozwiązane to z tyłu na płytkach tworzy się określony wzór. Dość to jest skomplikowane, ale dzieci bardzo to lubią (nawet F.), a dla nas jest to też bardzo wygodne, bo książeczki z zadaniami są o przeróżnej tematyce i na różnych stopniach trudności, więc naprawdę możemy znaleźć zadania dla każdego: z matematyki, z ortografii, z przyrody, z angielskiego, a nawet z religii. Ale, ale! Co odkrył F... Że nie ma książeczki, w której byłyby zadania dotyczące stolic poszczególnych państw na świecie. Na to zareagowałyśmy z panią M. szybko: Może zrobisz swój własny zestaw? Taram taram! Udało się! Najpierw poszła Europa, a następnie wszystkie pozostałe kontynenty. Dokładnie obmyślone, zrobiona nawet kontrola błędu, i przetestowane przez kolegów i koleżanki. Kolejna zasadzka na F. była taka: Może spróbujemy to wysłać do wydawnictwa, żeby im pokazać, że tak Cię zainspirował ich materiał edukacyjny. Tylko musimy napisać do nich taki oficjalny list. Udało się i tutaj (a my już zacierałyśmy ręce, że i list oficjalny nauczy się pisać i porządnie adresować kopertę...). List został wysłany ze szkoły razem z kserem pracy F. I na tym – wydawałoby się- historia się skończyła. A oto dziś – epilog (a może jeszcze nie epilog). Do szkoły przyszła taka niewielka paczka i list z tegoż wydawnictwa. List gratulacyjny. Że gratulują nam takiego ucznia. Że byli pod wrażeniem pomysłu, wiedzy i pracowitości F. Że dziękują i pozdrawiają całe grono pedagogiczne. I F. dostał od nich w prezencie grę. I grono pedagogiczne, czyli my, kipiałyśmy z radości i dumy i każdy w sekretariacie i na korytarzu musiał przeczytać ten list. A F. przyjął to wszystko ze spokojem i godnością. Pozwolił, żeby każde z dzieci przeczytało ten list i cały czas leciutko się uśmiechał.

czwartek, 24 kwietnia 2014

dojechaliśmy tramwajem, dopłynęliśmy w sicie

Dzisiaj był naprawdę bardzo miły dzień. Po raz pierwszy właściwie wyszliśmy „do ludzi” z tym co robimy w naszej dziwnej szkole i trafiliśmy akurat na takich ludzi, którzy zrozumieli to w stu procentach, docenili i tak nas pochwalili, że do teraz unoszę się lekko nad ziemią z dumy po prostu...
Pokazaliśmy nasze Dżamble pływające w sicie i jeszcze jedno zeszłoroczne przedstawienie, na Festiwalu Teatrów Szkolnych Polski Południowej. Najpierw była decyzja, żeby się na to porwać i się zgłosić, mimo że wszystko jeszcze było w rozsypce. Ale okazało się, że ta decyzja zmobilizowała i nas dorosłych i dzieciaki. Potem trzeba było nagrać fragmenty przedstawień i wysłać ze zgłoszeniem. To było nieco przerażające zarówno dla mnie jak i dla dzieci, ale przebrnęliśmy i przez to. Potem oczekiwanie – czy nas zaproszą...? I codziennie któreś z dzieci mnie o to pytało i równocześnie kilkoro przeżywało kryzysy, że jednak chce inną rolę, że jednak nie chce występować w ogóle, że „nie jedźmy tam, bo na pewno źle pójdzie”, że trzy flagi to bez sensu i musi być jedna, bo inaczej to nie występuje, że kolor flagi powinien być zielony, a nie żółty... I tak właściwie w kółko, jak żeśmy się dowiedzieli, że nas zaprosili to tym bardziej i dzisiaj jeszcze też. No i naprawdę ciężkie próby, bo wszystkim się to już nudzi i wszyscy już znają cały tekst na pamięć i ja też się z nim budzę i z nim zasypiam, ale trzeba jeszcze ustalić, wyćwiczyć, spróbować, wytłumaczyć. Ale nareszcie nastąpił dzień dzisiejszy i pojechaliśmy sobie na miejsce tramwajem w wesołych, kolorowo-pasiastych strojach marynarzy z sita. Nasza scenografia – czyli szkolne krzesełka i ławki (co można zrobić z trzech szkolnych ławek: klasa szkolna, tramwaj, pociąg i statek – niech żyje prostota!) pojechały w dużym samochodzie pewnej miłej mamy. Wszyscy przejęci i stremowani, ale otwarci na przygodę. I kiedy oni wreszcie wyszli na scenę, to my – wszyscy nauczyciele, którzy tam z nimi byli – zamarliśmy z zachwytu i podziwu. Widzieliśmy to już wiele razy i tyle było powtórzeń, i trochę krzyków i jęczenia i zmęczenia. A tu było idealnie: powoli, głośno, wyraźnie i równo. Komisja oceniająca przedstawienia też wyraźnie zamarła, bo chyba nigdy niczego podobnego jeszcze nie widziała. A kiedy już dzieci skończyły swoje przedstawienia, to zaproszona nas, żebyśmy usiedli i usłyszeliśmy tak miłe i szczere pochwały, że żałuję, że sobie ich nie nagrałam. Dostrzeżono to wszystko co dla nas w tej pracy jest najważniejsze: że dzieci działają w zespole, są zgrane, przez takie działanie uczą się kreatywności, prosta scenografia rozbudza wyobraźnię, ich role były krótkie, ale każdy mógł zaistnieć i że miło jest na nich patrzeć jak są zadowoleni, uśmiechnięci, spokojni i pewni siebie i tak ich jest dużo... Dzieci słuchały i oczy im błyszczały z zadowolenia i dumy i nam nauczycielom też i rośliśmy w oczach i myśleliśmy sobie, że dobrze, że przychodzą takie chwile, bo inaczej to byłoby bardzo ciężko tak tylko płynąć w tym sicie, a nie mieć na końcu bankietu z drożdżowymi ciasteczkami (patrz wpis: W sicie – teatralna przygoda).

niedziela, 13 kwietnia 2014

mistrzowskie śniadanie

Postanowiłyśmy ponowić zeszłoroczny sukces wieczoru poetyckiego i zorganizować go także w tym roku. Było tak samo wspaniale, a może nawet lepiej. Radość, ciekawość, ekscytacja, zasłuchanie, skupienie i trema. A poza tym – co chyba najważniejsze – rozczytanie się w dziecięcej poezji. Co najmniej miesiąc poszukiwań, wertowania książek i pożyczania ich sobie nawzajem, czytania, przepisywania i recytatorskich prób. W tym roku recytatorów było więcej, więc w czasie wieczoru mieliśmy jeszcze przerwę na kakao. Potem bawiliśmy się o zmierzchu w berka na okolicznej łące, zjedliśmy kolację przygotowaną przez miłe i uczynne mamy i ułożyliśmy się do spania między regałami naszych szkolnych sal.
Ale najbardziej mistrzowskie było śniadanie! Pani M2 wymyśliła, żeby połączyć je z krótką lekcją na temat zdrowego żywienia. Z pomocą przyszła nam jedna Mama wykształcona w tym kierunku. Wymyśliła, żeby jeden ze stołów przykryć szarym papierem, na którym były opisane poszczególne produkty oraz sugestie dla dzieci co mogą z nich zrobić. Produkty te leżały obok opisów oraz na drugim stole. Dzieci wysłuchały (na głodzie, a mimo to były grzeczne) krótkiej lekcji, którą przygotowała ta pani, a następnie mogły samodzielnie skomponować swoje śniadanie. Bałyśmy się bardzo zamieszania, rzucania się równocześnie na jedną rzecz, rozlanego mleka, rozlanej herbaty, pomidorów na podłodze i okruszków wszędzie. A tymczasem wszystko odbyło się kulturalnie i bez przepychanek. Każdy w skupieniu skompletował sobie zestaw, który zjadł, poczytał sobie co nieco informacji z szarego papieru, jak chciał dokładkę to sobie sam wziął. My też zdążyłyśmy zjeść i było naprawdę pyszne. Stwierdziłam, że można ich wziąć do hotelu i wstydu nie przyniosą...

środa, 9 kwietnia 2014

julka, Pałlina i ortografia

Wczoraj spędziłam miłe popołudnie z panią A., która uczy w naszej szkole angielskiego i też jest od początku i bardzo się przejmuje i angażuje (w sumie to mało kto się nie przejmuje i nie angażuje w tej naszej dziwnej szkole). I w którymś momencie pani A. wyciągnęła z torebki kopertę (nie wiem dokładnie dlaczego to zrobiła), na której było napisane początkującym dziecięcym pismem: Dla julki i Pałliny. Na co pani A. mówi: „Widzisz to napisała moja córeczka, która jest w pierwszej klasie. Ona jest w tradycyjnej szkole, tam też piszą z błędami.” No i zaczęła się jedna z tradycyjnych rozmów na temat ortografii. Bo to jest jeden z tematów, który jest stale na tapecie, ponieważ my się o tę ortografię martwimy i wymyślamy różne sposoby, ale wciąż jeszcze nie mamy złotego środka... mamy przemyślenia, spostrzeżenia, różne pomysły, trochę materiałów, ale ciągle jest w nas niepokój. I wczoraj z panią A. doszłyśmy do, przynajmniej jednej, pozytywnej konstatacji, chociaż nie zwalnia nas to wcale od dalszego rozmyślania nad tematem ortografii i dalszego o nią niepokoju. A więc pani A. zaczęła od tego, że ona jeszcze nigdy nigdzie (a pracowała też w innych szkołach oraz ma sporo swoich dzieci) nie napatrzyła się na aż tyle błędów ortograficznych i to tak różnorodnych błędów co w naszej szkole... Ale, z drugiej strony doszłyśmy do wniosku, że w szkołach tradycyjnych dzieci w ogóle nie piszą żadnych tekstów spontanicznie (chyba, że potajemne liściki do koleżanek). Piszą: albo dyktando, albo zadaną konkretną formę wypowiedzi. W obu przypadkach ogniskują swoją uwagę na poprawności ortograficznej – wkładają autentyczny wysiłek w niepopełnienie błędu, bo tak naprawdę to będzie głównym przedmiotem oceny. U nas w szkole powstają setki (poważnie setki!) spontanicznych tekstów, powstają: opowiadania, książki, komiksy, atlasy, listy, zaproszenia, ogłoszenia, całe gazety, w których najważniejsza jest treść – czyli to co dziecko chce przekazać w tym tekście, a do tego (czy nam się to podoba czy nie) ortografia nie jest mu potrzebna.
Trochę nam ta refleksja poprawiła humor, ale i tak marzymy o tym, żeby pisali bezbłędnie, więc ortograficzne rozmowy i szukanie rozwiązań wciąż są aktualne...

niedziela, 30 marca 2014

w sicie - teatralna przygoda

Już w zeszłym roku szkolnym odkopałam w domu taką czarną książeczkę z białymi rysunkami Bohdana Butenki i wierszami Edwarda Lear'a spolszczonymi (bo przetłumaczonymi, to byłoby mało powiedziane...) przez Andrzeja Nowickiego. Pamiętam, że sama książeczka robiła na mnie wrażenie w dzieciństwie, bo była czarna, ale tekstów z niej za bardzo nie zapamiętałam. Za to teksty zrobiły na mnie wrażenie teraz. Stwierdziłam, że świetnie się nadają na nasze zajęcia teatralne. Te zajęcia w klasach 1-3 odbywają się raz w tygodniu, w ramach lekcji obowiązkowych. Przychodzi do nas taki pan od teatru, który jest reżyserem i zwykle pracuje jednak z dorosłymi aktorami. Towarzyszę mu w tych zajęciach. I trochę walczymy z tymi dzieciakami, bo to wcale nie jest łatwe, żeby coś zdziałać z taką żywotną dwudziestką. Poza tym nie chcemy przychodzić z gotowym pomysłem, który oni mają zrealizować, tylko chcemy, żeby to się tworzyło i żeby oni byli w centrum tego tworzenia, żeby sami wymyślali i czuli, że to jest ICH. Kiedy coś już razem zrobimy, to pokazujemy to wtedy na końcoworocznym pikniku i jest dużo radości.
We wrześniu przyniosłam na teatr tę czarną książeczkę i przeczytałam im wiersz O żeglarzach Dżamblach. Nie byłam pewna czy im się spodoba, ale spodobał się bardzo. Oto on:
O żeglarzach Dżamblach
Sitem płynęli, po morzu płynęli,
Sitem płynęli po morzu;
Mimo przyjaciół uwag i rad
W burzliwy, wietrzny, niebezpieczny świat
Sitem płynęli po morzu.
A gdy odbili od brzegu w swym sicie,
Wszyscy krzyknęli: "Wy się potopicie!"
A oni: "Płyniemy na wiatry i burze -
Co nam, że nasze sito nie jest duże,
My sitem płyniemy po morzu!".

Dalekie są kraje i bliskie są kraje, 
Gdzie Dżamble pędzą życie; 
Zielone głowy mają, niebieskie ręce mają 
I po morzu pływają w sicie.

Sitem płynęli po morzu, płynęli,
Bo sitem ich była łódeczka;
Z welonu uszyli żagielek zielony,
Maszt z fajki zrobili na sztorc ustawionej,
Za linę służyła wstążeczka.
I mówił, kto widział, jak wyszli na morze,
Że łatwo ich sito wywrócić się może,
Że niebo ciemnieje, że podróż daleka,
Że mnóstwo i strasznych przygód na nich czeka,
Bo sitem ich była łódeczka!

Dalekie są kraje i bliskie są kraje, 
Gdzie Dżamble pędzą życie; 
Zielone głowy mają, niebieskie ręce mają 
I po morzu pływają w sicie.

I woda zaczęła napływać do środka, 
Zalewać ich z sita łódeczkę,
Więc, aby je trzymać i sucho, i zdrowo, 
Swe nóżki okryli bibułką różową 
Zapiętą na śliczną szpileczkę, 
A nocą ich niby-kajutą był słoik; 
I każdy z nich mówił, że nic się nie boi, 
Choć niebo ciemnieje, choć morze się burzy, 
Choć podróż tak długa wciąż jeszcze się dłużyj 
Choć sito się kręci w kółeczko!

Dalekie są kraje i bliskie są kraje, 
Gdzie Dżamble pędzą życie; 
Zielone głowy mają, niebieskie ręce mają 
I po morzu pływają w sicie.

I całą noc długą płynęli, płynęli,
I gdy się znów słońce schowało,
Nucili cichutkim i sennym swych chórem,
A gong okrętowy oddzwaniał im wtórem
I echo z gór odpowiadało:
"O Timbabalu! jak przyjemnie mi tu
W tym sicie i w tym słoiku od konfitur,
Gdy niesie nas hen! nasz żagielek zielony
Bladym księżycem w dalekie strony,
By nic nam się złego nie stało!"

Dalekie są kraje i bliskie są kraje, 
Gdzie Dżamble pędzą życie; 
Zielone głowy mają, niebieskie ręce mają 
I po morzu pływają w sicie.

Po Morzu Zachodnim płynęli, płynęli 
Do lądów pokrytych lasami; 
Kupili tam Sowę, niezbędny im Wóz 
I pełen srebrzystych kupili Ul Os, 
I pyszny Tort z orzechami, 
I Prosię, i Małpkę (całą z czekolady) 
Oraz czterdzieści flaszek Lemoniady 
I Ser Szwajcarski z dziurami!

Dalekie są kraje i bliskie są kraje, 
Gdzie Dżamble pędzą życie; 
Zielone głowy mają, niebieskie ręce mają 
I po morzu pływają w sicie.

Po latach dwudziestu wrócili z powrotem
Po latach dwudziestu lub dłużej;
I każdy wykrzyknął: "Jak oni wyrośli!
A byli u Jezior! W górach byli Oślich!
I w Strefie Strachu i Burzy!"
I pito ich zdrowie, i bankiet wydano,
Na którym ciasteczka drożdżowe podano, 
I każdy pomyślał: "Ach, oddałbym życie,
Gdybym jak oni mógł także w tym sicie
W dalekie wyruszyć podróże!"

Dalekie są kraje i bliskie są kraje, 
Gdzie Dżamble pędzą życie; 
Zielone głowy mają, niebieskie ręce mają 
I po morzu pływają w sicie.
wg Edwarda Leara
Andrzej Nowicki

Więc płyniemy sobie wszyscy razem w tym sicie. Z różnymi przygodami. I mamy nadzieję, że uda nam się już wkrótce poskładać to wszystko w jedną całość. Dżamble pojawiają się czasem w różnych niespodziewanych momentach – na przykład pani od muzyki wymyśliła melodię do tego wiersza. A kiedy pan od teatru musiał pojechać do Szczecina na jakieś próby, to któryś z chłopców zapytał czy będzie tam pływał w sicie...

poniedziałek, 24 marca 2014

małe kobietki i cebulki

Muszę przyznać sobie, taki chociaż mały, laur, bo wymyśliłam coś bardzo ładnego na dzień kobiet dla dziewczynek z naszej szkoły. To było już jakiś czas temu, ale teraz „zbieramy owoce” tego pomysłu, więc teraz piszę. Najpierw zastanawiałam się, czy w ogóle obchodzić to zacne święto, ale niektóre uczennice wyraźnie się tego domagały... Więc pomyślałam, pomyślałam i jak wymyśliłam, to stwierdziłam, że obchodzimy.
Każda mała kobietka dostała cebulkę do zasadzenia w pakiecie z małą doniczką i wór ziemi dla wszystkich. Każda z nich mogła osobiście włożyć cebulkę do ziemi, podlać i podpisać doniczkę. Niektóre dziewczyny zgodziły się nawet na pomoc ze strony chłopców. I teraz dbają o podlewanie, wystawiają je do słońca i obserwują jak sobie rosną ich własne frezje. Czekamy z niecierpliwością aż zakwitną, żeby zobaczyć w jakich są kolorach.

niedziela, 16 marca 2014

Nad mapą

To zdjęcie jest zrobione całkowicie spontanicznie, nikt tu nikogo nie zmuszał ani do wyciągania mapy, ani do pochylania się nad tą mapą. Oni po prostu tak lubią. Stanąć sobie przy mapie, która wisi na ścianie albo leży na podłodze i tak się na nią zapatrzeć, zamyślić się nad nią, poszukać kraju gdzie żyje jakieś egzotyczne zwierzę typu palczak madagaskarski, zobaczyć jak mamy do niego daleko. Lubią też wziąć sobie metr i sprawdzić na nim jakie to zwierzę jest długie. Lubią też wiedzieć jakie jest ciężkie i jeśli nie jest zbyt ciężkie, wtedy biorą odważniki z naszej klasowej wagi, żeby poczuć w dłoni masę tego zwierzątka.
Goryl, gepard, delfin, antylopa gnu, kuskus plamisty, walabia bagienna, badylarka, wyrak, lemurek myszaty... Naprawdę istnieją. Pracowicie wyszukane przez młodych naukowców w spisach treści i indeksach, przekalkowane lub przerysowane, pokolorowane, zmierzone, zważone i opisane. Zaczynają też istnieć dla mnie i dla pani M. i działać na naszą wyobraźnię, zachęcać do poszukiwań. Chociaż wcześniej po prostu ich dla nas nie było...

sobota, 8 marca 2014

żółte strony

Historia zaczyna się od tego, że zaangażowałam się w projekt Akademia Przyszłości, który powstał przy stowarzyszeniu Wiosna (to ci od Szlachetnej Paczki). Projekt w skrócie polega na tym, że wolontariusze (najczęściej studenci), którzy zgłoszą się do programu pomagają w nauce dzieciom ze szkół biorących udział w projekcie. Praca odbywa się w trybie jeden na jeden i wiele tam jest jeszcze różnych organizacyjnych zawiłości, ale ogólnie rzecz biorąc wszystko działa dobrze i jest świetnie wymyślone. Nie będę o tym w szczegółach, bo można sobie to znaleźć na stronie stowarzyszenia. Grunt w tym, że ja, jako niewyżyta nauczycielka, postanowiłam jeszcze trochę pouczyć w czasie wolnym. Trafił mi się (przydzielono mi...) chłopca ze szkoły w Nowej Hucie, naprawdę na końcu świata. Nigdy tam nawet wcześniej nie byłam, a więc dalej przygodo! I tak to już od paru miesięcy jeżdżę w te dalekie strony i mam zajęcia z czwartoklasistą K. Ale nie o nim tu będzie, bo generalnie rzecz biorąc, jak przyjdzie na zajęcia, to dobrze się nam współpracuje. Ma mocny charakter, jest ciekawy przeróżnych spraw, zazwyczaj chętny do pracy i potrafi też być wytrwały. Przy jego naprawdę trudnej sytuacji rodzinnej uważam to wszystko za wielki sukces.
Ale chciałabym napisać o tym jak ja coraz mniej rozumiem to co się dzieje w tradycyjnych szkołach i jak coraz bardziej rozumiem dzieci, które mają poważne problemy w nauce. Te myśli przyszły do mnie ostatnio, kiedy okazało się, że K. jest zagrożony z historii, ale nic mi się do tego nie przyznawał, bo wolał robić te rzeczy, które ja mu przyniosłam do pracy i chyba w ogóle nie bardzo dopuszczał do swojej świadomości jakikolwiek problem dotyczący tej historii. Wielokrotnie prosiłam go, żeby przyniósł podręcznik i ćwiczenia, żebym mogła zobaczyć czego się uczy i mu pomóc. Wreszcie, ostatnio - po tym jak zapisałam mu to na kartce – przyniósł. Przejrzałam podręcznik, przejrzałam ćwiczenia (fakt, że miałam na to niewiele czasu...) i zobaczyłam tam wszystko i nic. Żadnej całości, przeskakiwanie od szczegółów do ogółów – tak jakby mieli się nauczyć wszystkiego naraz, ale tylko po trochu. Trzeba zaznaczyć, że K. nie był mi w stanie powiedzieć na jakim etapie są w tym zacnym podręczniku. Tego samego dnia udało mi się też porozmawiać z panem od historii, który uczy K. Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że mi się udało... Powiedział, że K. w ogóle NIC nie robi na historii, że we wtorek mają sprawdzian i że właściwie to on mu może odpuścić zeszyt, ale ważne, żeby miał uzupełnione ćwiczenia. Żółte strony w ćwiczeniach. Jeśli będzie miał uzupełnione te żółte strony to wtedy nie będzie miał zagrożenia.
Czyli w tej całej szkole, w tym wstawaniu o świcie przez dwanaście lat i spędzaniu tam ogromnej ilości cennych godzin swojego młodzieńczego czasu, chodzi tak naprawdę o te żółte strony w ćwiczeniach. Jak już je tam wypełnimy, to potem będziemy wstawać o świcie przez kolejne pięćdziesiąt lat i dalej będziemy wypełniać żółte strony, tylko w innym budynku.

piątek, 28 lutego 2014

lekcje ciszy

Trochę osłabła moja motywacja po niewygraniu w konkursie Blog roku 2013. I stąd ten przestój. Ale wracam. Wracam z ciszą, o której już kiedyś pisałam, ale o ciszy to można dużo. A szczególnie o ciszy w szkole...
Codziennie koło godziny 11.00 mamy długą przerwę, w czasie której dzieciaki wychodzą na podwórko, gdzie się trochę taplają w kałuży, grają w piłkę, tworzą klany, bazy i tym podobne, skaczą na skakance, grają w szczura, biegają i krzyczą – no robią różne rzeczy, które na podwórku można, a nawet powinno się robić. Przed wyjściem na pole spotykamy się w klasach w kręgu i rozmawiamy sobie o różnych sprawach – o tym co kto zdziałał danego dnia, o ważnych wydarzeniach najbliższych dni, albo o innych nurtujących nas sprawach. I potem do szatni te nasze dzieciaki mogą wyjść w nieładzie jako rozkrzyczana gromadka, popędzić przez korytarz i wybiec na zewnątrz z dzikim okrzykiem, gdy to tylko będzie możliwe. I czasem właśnie tak się dzieje. A my – miłujące ciszę i ład – nauczycielki pokornie to przyjmujemy. Ale czasem zdarza się tak, że przed wyjściem na spacer robimy dzieciom tak zwaną lekcję ciszy. Taka lekcja może mieć różną formę. O takich lekcjach pisała Maria Montessori. Ich pomysł powstał pod wpływem pewnego wydarzenia: kiedyś do jej przedszkola przyszła jakaś pani z niemowlęciem. Montessori wzięła dziecko na ręce i weszła z nim do sali pełnej dzieci. Niemowlę spało. Usiadła z nim na krześle. Dzieci, kiedy zobaczyły co się dzieje, zaczęły podchodzić do niej i siadać wokoło w ciszy. Po chwili cisza była absolutna, a niektóre dzieci próbowały nawet kontrolować swój oddech, żeby dostosować go do oddechu niemowlęcia.
Cisza jest nam potrzebna i jest potrzebna też dzieciom. Ciszy można nauczyć. Warunkiem lekcji ciszy jest to, by dzieci uczestniczyły w niej dobrowolnie.
Ulubioną formą lekcji ciszy w mojej klasie jest przekazywanie sobie w kręgu płóciennego woreczka, w którym jest jakiś niewiadomy przedmiot. Dzieci dotykają go, mogą wąchać, postukać – robimy to w zupełnej ciszy. Na końcu mogą powiedzieć o swoich hipotezach – co jest w środku. Potem wyjmujemy przedmiot. Dzieciaki same przynoszą różne śmieszne przedmiociki. Po tygodniu geologicznym mieliśmy serię przeróżnych skał, minerałów i nawet amonita.
Ale można też zadzwonić dzwonkiem i poczekać na całkowite wybrzmienie dźwięku, można przekazywać zapaloną świecę, tak by nie zgasła, można – wreszcie – wysyłać dzieci pojedynczo do szatni pokazując pierwsze litery ich imion. A N. z naszej klasy, wywoływała dziś koleżanki i kolegów do szatni pokazując ich imiona alfabetem migowym (który pilnie trenowała w ostatnich dniach). W tym wypadku nie usiedzieliśmy w ciszy, bo wymagało to tłumaczenia...

poniedziałek, 17 lutego 2014

Gwiazdeczka

Wiele jest gwiazd na naszym szkolnym niebie, ale ta chyba świeci najjaśniej. To jest osoba, a właściwie osóbka, o której powinnam była napisać już dawno temu. Właściwie to na samym początku, bo ona jest w naszej szkole od początku. Szczupła i drobniutka, z równo przyciętą grzyweczką odsłaniającą ciemno zarysowane brwi i lekko skośne oczy, za okularami w kolorowych oprawkach. Uśmiechnięta, serdeczna, otwarta i odważna, a przede wszystkim osobowość sceniczna. To nasza M. - dziewczynka z zespołem downa, która teraz jest w szóstej klasie. Kiedy pojawia się ktoś nowy, przychodzi jakiś gość – ona zawsze jest przy nim pierwsza – podaje mu rękę: „Cześć, jak masz na imię?”. Kiedy coś wspólnie śpiewamy M. udaje, że gra na skrzypcach i robi to tak, że wszyscy słyszymy te skrzypce. Kiedy naprawdę występuje – gra kolędę na pianinie albo bierze udział w klasowym przedstawieniu – wchodzi na scenę pewnie, a potem z godnością, nisko się kłania i odbiera oklaski jak profesjonalistka, bo z pewnością się jej należą. Często zdarza jej się powiedzieć coś takiego, że rozkłada każdego z nas na łopatki. Trafia w sedno.
To moja ulubiona historia:
To było w pierwszym roku działania naszej szkoły. Urządzaliśmy wspólne kolędowanie, na które byli zaproszeni wszyscy rodzice. Ludzie schodzili się powoli, było trochę zamieszania i rozgardiaszu. M. stała akurat w pobliżu drzwi, kiedy weszła jedna z mam: ubrana w eleganckie futro i kozaki na wysokim obcasie. M. popatrzyła na nią z uznaniem i powiedziała: „Witaj tygrysico!”.
Ileż uśmiechów na zmęczonych nauczycielskich twarzach może wywołać taka mała Gwiazdeczka i ile może dać dobrej energii całej szkole i ile może nauczyć swoich kolegów i koleżanki. Trudno aż to sobie wyobrazić, bo ona zawsze potrafi zaskoczyć...

czwartek, 6 lutego 2014

trójka - dostatecznie, żeby walczyć dalej

Bardzo, bardzo serdecznie dziękuję każdemu kto zagłosował i tym co zachęcali do głosowania. Przeszłam do kolejnego etapu na trzeciej pozycji, co mnie aż onieśmieliło. Teraz decydują jurorzy, czy tam jeden juror, więc już nie musicie głosować ani zmuszać znajomych do głosowania. Śpijcie spokojnie. I tak jest już wspaniale!

piątka czyli bardzo dobrze

W tym momencie jestem na piątej (!) pozycji, co jest naprawdę świetnym wynikiem i chcę już teraz podziękować każdemu kto wysłał sms-a. Do 12.00 można jeszcze glosować, kto tego nie zrobił. Wiele może się zmienić w ostatniej chwili, więc wciąż zachęcam:
sms o treści B00131 na numer 7122.

środa, 5 lutego 2014

głosowanie - ostatnia doba

Mój blog jest na dwudziestej pozycji na ponad dwieście w tej kategorii, więc uważam, że jest nieźle i dziękuję za każdy głos! Jednakże potrzebuję jeszcze przeskoczyć 10 pozycji w górę, żeby przejść do kolejnego etapu konkursu... Chęć wygranej jest zawsze chęcią wygranej i nie ukrywam, że sprawiłoby mi wielką radość - być w tej pierwszej dziesiątce. Ale w tym co teraz próbuje robić jest coś o wiele ważniejszego. Edukacja, która jest bardzo ważnym tematem, bo dotyczy naprawdę wszystkich, jest marginalizowana. Jeżeli jest o niej mowa w mediach, jeśli wypowiadają się na jej temat politycy, to nie dotykają sedna sprawy, a ci którzy są najważniejsi - dzieci, rodzice, nauczyciele - mają niewiele do gadania, bo nie mają jak się przebić.
I z jednej strony to jest bardzo kameralny blog, na którym opowiadam o małych wydarzeniach budujących szkolną codzienność. Ale z drugiej strony te wydarzenia pokazują co jest potrzebne dzieciakom, by mogły "chłonąć" wiedzę i cieszyć się tym, będąc w bezpiecznym środowisku. By mogły wyrosnąć na ludzi, którzy wezmą odpowiedzialność za swoje życie i za otaczający ich świat.

Tak więc jeszcze raz proszę każdego kto tu wejdzie przed godziną 12.00 6 lutego, aby wysłał SMS o treści B00131 na numer 7122 (koszt SMS-a wynosi 1,23 zł).

czwartek, 30 stycznia 2014

głosowanie

Zapraszam do głosowania na mojego bloga w konkursie "Blog roku 2013". 

 Żeby zagłosować  trzeba wysłać SMS o treści B00131 na numer 7122. Koszt SMS-a wynosi 1,23 zł
Uwaga! W numerze bloga znak "0" to cyfra zero. Trzeba też pamiętać, aby nie wstawiać w treść SMS-a spacji!
Głosowanie trwa do 6 lutego do godziny 12:00.

zmotywowany

Hurra! Niech żyje motywacja wewnętrzna! Bez ocen. Bez cukierków. Bez naklejek. Bez wizji obiecanej bajki czy meczu w telewizorze. Bez pochwał nawet. Jest to oczywiście wersja skrajna i bardzo ortodoksyjna. Pewnie nie z każdym zadziała. Zwłaszcza z dorosłym. Niestety też nie z każdym dzieckiem chodzącym do szkoły Montessori. A tak byśmy chcieli... Żeby im się chciało bardziej niż nam...
Wielka więc była ostatnio moja radość z tego co mi powiedział pierwszoklasista B. To jest ogólnie rzecz biorąc bardzo poważny człowiek. Człowiek, który lubi, żeby mu się rzeczy w życiu udawały. Jeżeli z czymś ma problem, to potrafi szybko się zniechęcić. Problem pojawił się przy pisaniu – nie przy składaniu liter, tylko przy czystej grafomotoryce. Przeprowadziliśmy na ten temat kilka poważnych rozmów i jakoś to pisanie ruszyliśmy, lecz bez entuzjazmu. Ale jakieś dwa dni temu widzę B., który jak szalony uzupełnia karty pracy z kaligrafii i oddaje je do sprawdzenia jedna po drugiej. Potem jeszcze odrysował mapę Polski, podpisał, pokolorował i cały czas widziałam go intensywnie nad czymś pochylonego. Bez jęczenia, że nie wychodzi tak jak on by chciał, żeby wyszło. I jeszcze się wziął za dodawanie, znów coś powypełniał, oddał do sprawdzenia. Nie rozmawiałam z nim zupełnie tego dnia. Tylko na chwilę stanęłam nad jego mapą i skomentowałam, że mi się podoba i że jest bardzo pracowity. Nie przerwał pracy. Ale za chwile do mnie podszedł i mówi ze śmiertelnie poważną miną: „Ale wie pani, że ja to robię wszystko tylko z własnej woli?”

sobota, 25 stycznia 2014

rodzice

Pamiętam pierwszą rozmowę z rodzicami jednego z moich uczniów. Dopiero co skończyłam studia w czerwcu i mnie przestano uczyć, a tutaj nagle - ja uczę i jeszcze mam się wymądrzać na temat chłopca, którego niedawno poznałam, a przecież oni znają go od siedmiu lat. Właściwie to dopiero co skończyłam pierwsza klasę, nie rozumiem zadań z geometrii, pióro mi skrobie i napisałam „ó” na końcu wyrazu w dyktandzie i całkiem wyraźnie pamiętam jak wytężam uszy, żeby podsłuchać co wychowawczyni mówi na mój temat mojej mamie... Ale ci rodzice zdawali się tego nie zauważać. Zwracali się do mnie per „Pani” i mimo wszystko chcieli się ze mną spotkać i porozmawiać o tym swoim synku...
Z każdą następną rozmową było już trochę łatwiej. Każdą następną opinię do poradni pisałam szybciej. Ale do dziś mam niekiedy pragnienie, by stać się niewidzialną, gdy jakiś rodzic nadchodzi z naprzeciwka. I sama muszę przed sobą przyznać, że jest to strach, czy stres zupełnie nieracjonalny. Chyba raczej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistych ku temu przesłanek. W naszej szkole stawiamy na indywidualne spotkania z rodzicami, a nie na przydługie gremialne zebrania (chociaż i te muszą się odbyć dwa razy w roku). I te spotkania twarzą w twarz są często bardzo miłe, czasem pouczające, czasem dają klucz do dziecka albo wskazują właściwy kierunek, czasem są trudne, ale w efekcie – zawsze potrzebne. Uważam, że jest to świetne, że można się razem z nimi pochylić nad światem małej istoty. Opowiedzieć i wysłuchać. Zawdzięczam tym rozmowom nową wiedzę, nowe pomysły i rozwiązania. Były też takie rozmowy, po których nie mogłam zasnąć, ale dzięki nim się wzmocniłam. A więc umiejętność znikania byłaby nie od rzeczy, ale jednak nie wykorzystywałabym jej w tych sytuacjach.

sobota, 18 stycznia 2014

dobra uczennica

Wczoraj rozmawiałam z pewnym miłym i elokwentnym panem, który chciał, abym przekonała go o wyższości szkoły Montessori nad tradycyjną. Moje argumenty mu się podobały, ale nie uważał ich za wystarczające. Ja też może nie do końca się przyłożyłam, bo nie wydaje mi się, żeby każdego należało przekonywać do tej metody. Jednego to zachwyci, inny stwierdzi, że to niemożliwe i tak się nie da. Ale jak myślę sobie o mojej edukacji, o tych godzinach spędzonych w ławce i jak widzę moich uczniów, to naprawdę im zazdroszczę. Na przykład N., która chodzi do nas od roku. W poprzedniej szkole szło jej wszystko świetnie, więc nie pojawiła się u nas – tak jak wiele innych dzieci – z powodu dysleksji/dysgrafii/dyskalkulii i szczególnego gnębienia. Pojawiła się z innych powodów. I rozwinęła skrzydła na całego. Ma pomysł za pomysłem i muszę powiedzieć, z pełnym szacunkiem, że ¾ z nich realizuje, a więc oto niektóre z jej prac:
  • książeczka z opisem części ciała i ich funkcji u ssaka, płaza, gada, ptaka, ryby
  • książeczka o budowie ziemi, z rysunkami i opisem rzecz jasna
  • książeczka z rysunkami najważniejszych zbóż i krótkimi informacjami na ich temat
  • wykres temperatur w listopadzie
  • książeczka z rysunkami i opisami wybranych ssaków żyjących w Europie
  • gra planszowa z zadaniami z mnożenia i dzielenia
  • książeczka opisująca piaski z różnych miejsc świata (wykorzystała do tego materiał, który mamy w klasie). Do każdego piasku odrysowała małą mapkę, która pokazuje gdzie jest miejsce skąd został przywieziony dany piasek.
  • stoi i czeka na lepsze czasy projekt małych książeczek z najważniejszymi informacjami o wszystkich krajach Europy
  • ostatnio jest wola do zrobienie pracy o rodzajach chmur
Napisałam akurat o N., która rzeczywiście robi wiele rzeczy i wciąż znajduje w sobie entuzjazm do nowych poszukiwań. Ale ja byłabym szczęśliwa, gdybym zrobiła choć połowę z tego w czasie mojej sześcioletniej podstawówki. A byłam bardzo dobrą uczennicą...

czwartek, 9 stycznia 2014

Mały, ale porządny

Mam takiego jednego ucznia, który ma zamiłowanie do małych rzeczy. Każda mała rzecz jest już w jakiś sposób fajna. I nie byłoby z tym żadnego problemu, gdyby nie jego zestrugane prawie do zera ołówki. Bo ten uczeń nie ma zamiłowania do pisania. Bardzo ciężko jest go namówić, by coś napisał. No i jak go już namówię, żeby coś jednak napisał i widzę jak wyciąga jeden z tych swoich mini ołówków, to wtedy trochę tracę cierpliwość do niego, do ołówków i do tego co może napisze. Dziś postanowiłam, więc uprzedzić fakty i usiadłam koło niego, pytając się: ”Czy masz jakiś porządny ołówek?”. Wyciągnął dwa niezmiennie małe (a właściwie to coraz mniejsze) ołówki i powiedział: „Tak, mam dwa bardzo porządne ołówki – nie depczą trawy i mówią proszę zamiast chcę.” No więc chyba mu wybaczę te małe ołówki...