Wiem, że dawno nie pisałam... ale tak to już jest jak się przyjeżdża po pół roku i nagle ma się mnóstwo pracy i wieczorem jest się tak zmęczonym, że ciężko nawet wygospodarować te 15 minut na opowiedzenie o tej pracy, w której codziennie spotyka mnie coś ciekawego.
W ostatnim czasie wybrałyśmy się z panią M. i naszymi uczniami na dwie wiosenne wyprawy - jedną szarą, lekko mglistą i dżdżystą, a drugą zielono-białą i słoneczną. Miesiąc temu wyruszyliśmy jak prawdziwa ekipa badawcza do pobliskiego lasku, żeby poszukać śladów rozpoczynającej się wiosny. Dzieci były zaopatrzone w aparaty, lupy i lornetki. Podzieliłyśmy ich na grupy i każda grupa miała za zadanie udokumentować fakt, że wiosna nadchodzi. Wszytko naokoło wydawało się raczej szare i smutne. Ale jak się pogrzebało pod liśćmi, popodnosiło kamienie, przyglądnęło dokładnie gałęziom drzew, to można było znaleźć kiełkujące żołędzie, pączki, bazie, a nawet malutkie kokony motyli. Dzieci zrobiły mnóstwo zdjęć, które potem wspólnie oglądaliśmy i omawialiśmy.
A wczoraj - równo miesiąc później - wróciliśmy na to samo miejsce. Zieleń i biel kwitnących drzew eksplodowała zewsząd. Dzieci też eksplodowały. Zjedliśmy śniadanie w terenie, zorganizowałyśmy im może dwie wspólne zabawy, ale widziałyśmy w nich tę pulsującą energię, która bardzo utrudnia słuchanie, stosowanie się do zasad i ustanie w miejscu. Dostali więc czas na zabawę i po prostu biegali po łące i lesie, doświadczając tej wszechogarniającej, słonecznej wiosny.
Wracaliśmy uśmiechnięci i odświeżeni tą wiosenną wyprawą.
A po południu pani H., która ma z dziećmi malarstwo w czasie świetlicy przyniosła mi taki oto dokument, który zamieszczam poniżej (wiem, że musimy popracować nad zmiękczeniami...).