Wczoraj: po piątkowym wieczorze poetyckim, po wieczornym berku na przyszkolnej łące, po nocy spędzonej w śpiworze na klasowym dywanie, po nocnych wędrówkach naszych uczniów do łazienki, po przesikanym śpiworze, po dyskusjach z chłopcami o 4 rano (że może by jednak jeszcze położyli się na dwie godziny); stałyśmy z panią M2 na słonecznym szkolnym podwórku. Zmęczone jak po jakiejś imprezie z dawnych lat, ale zadowolone. Rozmawiałyśmy z tatą jednej z uczennic, który stwierdził, że majowe i czerwcowe weekendy są tak intensywne, że on już czeka na poniedziałek, żeby mógł sobie normalnie iść do pracy... Nasza intensywna czerwcowa sobota dopiero co się zaczynała, bo miałyśmy jeszcze przed sobą trzy godziny egzaminowania dzieci z edukacji domowej. Na szczęście pani M. zaprosiła nas do siebie na kawę i truskawki w swoim miłym ogrodzie, co dodało nam sił.
Potem spędziłam trzy godziny z dziećmi, które uczą się w domu i byłam pod dużym wrażeniem. W tym czasie wysłuchałam dwóch koncertów skrzypcowych - zagrali dla mnie ośmiolatkowie. Obaj uczą się grać metodą Suzuki - jeden od 6 lat, a drugi od 4. Nie dość, że grają pięknie, to jeszcze w dodatku chętnie, z entuzjazmem i bez stresu. Oglądnęłam mnóstwo wspaniałych prac plastycznych. Wysłuchałam historii o odwiedzanych muzeach, o koncertach, o wyprawach z tatą na ryby i o przeczytanych książkach. Miałam do czynienia z dziećmi, które nie są znudzone nauką, są ciekawe świata, a przede wszystkim chętnie pokazują swoje dzieła, są z nich dumne i chcą o nich opowiadać.
Nie jest łatwo uczyć dzieci w domu. Z mojego punktu widzenia jest to wręcz heroiczna decyzja. Ale po wczorajszej sobocie, intensywnie spędzonej z tymi dziećmi, na pewno lepiej taką decyzję rozumiem.