Choroba mnie dopadła, mimo że dzielnie przed nią uciekałam i przez chwilę nawet udawałam, że wcale nie jestem chora. Ale mój organizm osiągnął to czego chciał. Chciał wreszcie posiedzieć w domu. Zgodziłam się. Siedzę razem z nim. Dzięki temu mam więcej czasu na przemyślenia. Może nawet powraca nieco entuzjazmu do mojej pracy - jak wiadomo łatwiej wykrzesać z siebie ten entuzjazm, siedząc w domu...
Ale dziś nie będzie o mojej szkole. Będzie o szkole, którą zwiedziłam w zeszłą sobotę i nadal pozostaję pod jej dużym wrażeniem.
Zacznę od tego, że w październiku rozpoczęłam studia podyplomowe z Organizacji i Zarządzania w Oświacie. Jeszcze nie do końca wiem dokąd mnie ta decyzja zaprowadzi, ale na razie studiuję i mam się z tym dobrze, bo wreszcie mogę siedzieć i słuchać, a nie muszę: organizować, wymyślać, opowiadać, pokrzykiwać, przeliczać, ustawiać w pary i przeliczać jeszcze raz.
W ramach tych właśnie studiów mieliśmy zajęcia z ojcem Pawłem Brożyniakiem Jezuitą, który jest obecnie dyrektorem gimnazjum im. Stanisława Kostki przy ul. Spółdzielców w Krakowie (tzw. Kostka). Ojciec zaprosił nas na zajęcia do swojej szkoły. Spędziłam tam więc całą ostatnią sobotę.
Jezuici przejęli tę szkołę pięć lat temu, kiedy byłą w stanie całkowitego rozkładu i upadku. Miała być zamknięta. Ojciec Brożyniak podjął się niełatwego zadania uratowania szkoły i to co zdołał z nią zrobić w ciągu pięciu lat naprawdę nie mieści się w głowie. Po pierwsze trzeba wiedzieć, że okolica, w której znajduje się szkoła nie jest okolicą ciekawą, a już na pewno nie prestiżową. Tak zwany Kozłówek jest końcem świata, osiedlem kojarzącym się z zakapturzoną młodzieżą ćmiącą, w najlepszym wypadku, papierosy pod blokiem. Ojciec Brożyniak chciał, aby szkoła której został dyrektorem-menadżerem była nadal szkołą rejonową. Wydaje mi się, że była to kluczowa decyzja, bo dzięki temu nie stworzył elitarnej jezuickiej szkoły "za murem", odgradzającej się od środowiska tylko na to środowisko się otworzył i dał szansę dzieciom z okolicy, żeby mogły chodzić do naprawdę niezwykłej szkoły.
Mieliśmy okazję dokładnie zwiedzić budynek i oczywiście infrastruktura robi wrażenie mimo, że budynek to klasyczny budynek szkolny z lat 70-tych. Korytarze są jasne i czyste, nie obwieszone nadmiarem plakatów, drzwi do sal i gabinetów przeszklone (o. Brożyniak: "Ważna jest przejrzystość! Żeby było widać jak ludzie pracują. Jak ktoś krzyczy, to niech będzie widać, że krzyczy"). W szkole są bardzo profesjonalne pracownie chemiczna i fizyczna, dwie sale językowe, pracownia plastyczna oraz muzyczna ze specjalnym wytłumieniem i zestawem perkusyjnym, świetna w bardzo prosty sposób urządzona stołówka, a na zewnątrz ogród, w którym uczniowie uprawiają własne warzywa (we współpracy z Uniwersytetem Rolniczym). Zachwyciła mnie biblioteka z czytelnią i kuchnia, w której uczniowie mogą piec i gotować. No i jako nauczycielkę zachwycił mnie pokój nauczycielski - dwa przestronne pomieszczenia - jedno do pracy, drugie do relaksu i integracji. Jest też mała sala konferencyjna specjalnie dla dzieci - może w niej obradować samorząd, albo grupa, która zajmuje się jakimś specjalnym projektem. Wszystko to jest piękne, nowoczesne i było bardzo drogie, ale nie miałoby żadnego sensu, gdyby nie szła za tym myśl dyrekcji (drugi dyrektor od spraw nadzoru pedagogicznego - pan Józef Rostworowski). A ta myśl wyraża wielki szacunek do ludzi, z którymi i dla których pracują: do uczniów, ich rodziców, nauczycieli i wszystkich pracowników szkoły. Wiele rozwiązań w tej szkole jest podyktowana właśnie tym szacunkiem - myślą, że: pani woźna też musi się dobrze czuć w szkole i chce mieć sprzęt do sprzątania na każdym piętrze, że nauczyciel chce mieć spokojne miejsce, w którym może sprawdzać testy, że mama któregoś z uczniów chce być pewna, że do szkolnej szafki jej syna zmieszczą się śniegowce, że uczeń, któremu w domu odcięli ogrzewanie może liczyć w szkole na zupę i kromkę z masłem orzechowym...
Usłyszeliśmy sporo historii. Historii podnoszących na duchu i dodających odwagi. Opowiem jedną. Chyba dwa lata temu grupa uczniów miała pomysł na przedstawienie teatralne. Chcieli, żeby było bardzo profesjonalne i potrzebowali pieniędzy na jego realizację i miejsca, aby je wystawić. W tym mniej-więcej czasie przyjechał jeden z amerykańskich sponsorów, aby zwiedzić szkołę. Podobno ten pan powiedział już wcześniej ojcu Brożyniakowi, że dał mu wystarczającą ilość pieniędzy i na tym kończy się jego dobroczynność, ale chce zobaczyć do czego się dołożył. Po szkole oprowadziła go ta własnie grupa teatralna i za namową dyrektora uczniowie opowiedzieli Amerykaninowi o swoich scenicznych marzeniach. Parę tygodni później nadszedł czek z Ameryki. Pieniędzy wystarczyło na wynajęcie Teatru Słowackiego. Podobno sporo ludzi mówiło ojcu, że to wyrzucanie pieniędzy, bo można by je wydać w lepszy sposób, a wynająć mniej prestiżowy teatr. Ale po oglądnięciu przedstawienia, które było połączone z galą końcoworoczną nikt już tak nie mówił. Wszyscy zgodnie twierdzili, że było to warte każdych pieniędzy, żeby zobaczyć te dzieciaki na scenie Teatru Słowackiego. Tu link do krótkiego filmu z tego wydarzenia: https://www.youtube.com/watch?v=KPed9IGegAk
To dobrego dnia!