Nie jest łatwo wracać po tak długim czasie niepisania. Za to usprawiedliwić się łatwo: totalne zmiany w każdej dziedzinie życia, które tak zaangażowały mnie zarówno emocjonalnie jak i fizycznie, że pozwoliłam blogowi wisieć odłogiem w sieci. Myślałam, że wcale do niego nie wrócę, bo nie bardzo mam o czym opowiadać. Ale okazuje się (cóż za odkrycie!), że nie jest tak łatwo się oderwać od ważnych dla nas rzeczy. No krąży za mną gdzieś cały czas ta Maria Montessori, pojawiają się moi uczniowie we wspomnieniach, w telefonie - koleżanki z (tak,tak) byłej pracy, naokoło holenderskie uśmiechnięte i zdrowe dzieci na rowerach, na bagażnikach rowerów lub w przyczepach i skrzynkach doczepionych do rowerów, ewentualnie - na placach zabaw albo boiskach. Ostatnio w muzeum zamiast podziwiać "Straż nocną" Rembrandta, to przyglądałam się jak pani prowadzi lekcję muzealną dla grupy dzieci w wieku podstawówkowym. Choroba... i już.
I tak to wczoraj ten nauczycielski, jaskółczy niepokój zawiódł mnie na grób Marii Montessori do niewielkiego holenderskiego miasteczka Noordwijk. Pomyślałam sobie, że to przecież nie byle co, że mieszkam teraz w kraju, w którym Maria Montessori jest pochowana i w dodatku mogę dojechać do tego miejsca w pół godziny. Wniosków na razie nie mam zbyt wiele. Ale niepokój postanowiłam, chociaż częściowo, skatalizować poprzez powrót tutaj. Mam nadzieję, że historie się będą pojawiać i będzie o czym pisać, choć może to nie być tak dynamiczne jak klasowe opowieści.
Ale zawsze przecież można wrócić do przeszłości. I teraz właśnie to zrobię, żeby opowiedzieć co było absolutnie najcudowniejsze z całego wzruszającego, smutnego i jednocześnie wesołego pożegnania z moją byłą pracą.
Zakończenie roku szkolnego zawsze wiąże się z emocjami - wiadomo... bo ktoś odchodzi, ktoś przychodzi, bo wakacje, bo świadectwa, nagrody, kwiaty, przedstawienia, rodzice, babcie, dziadkowie - no naprawdę dzieje się w ten dzień dużo. Ja w moje siódme i, jak na razie, ostatnie zakończenie roku szkolnego byłam podekscytowana pewnie sto razy bardziej niż niejeden pierwszak. Po pierwsze mieliśmy z panem M. (reżyserem) przygotowane świetne, ale bardzo ambitne przedstawienie na podstawie książki Astrid Lindgren Mio mój Mio. I jeszcze w dodatku z dość chałupniczym nagłośnieniem, do którego dzieci w ogóle nie były przyzwyczajone... No! Ale, muszę powiedzieć, że jak zwykle poszło dobrze. Chociaż pewnie nie każdy wszystko usłyszał i nie każdy zrozumiał wszystkie wymyślone przez nas symboliczne i bardzo głębokie sceny. Jednak, ogólne wrażenie było dobre, przesłanie chyba do większości widowni dotarło i dostaliśmy gorący aplauz. Ale to było dla mnie jeszcze nic, bo nagle na scenę, całkiem niespodziewanie wyszła cała masa moich byłych uczniów, którzy teraz są już naprawdę duzi i rosną coraz więksi. I okazało się, że przygotowali dla mnie specjalne przedstawienie - była to inscenizacja do wiersza ich autorstwa opowiadającego o tym jak zgubiłam swoje okulary (opowieść miała wiele wątków i bohaterów, na szczęście zakończyła się pomyślnie). A na sam koniec wszystkie te dzieci zaśpiewały piosenkę, którą wykorzystaliśmy do naszego pierwszego przedstawienia z panem M. Aranżację muzyczną do wiersza Danuty Wawiłow Szybko stworzyła wtedy Pani M. I to był wtedy prawdziwy hit. Poważnie! I oni teraz wszyscy się tego nauczyli i jedna uczennica nawet się nauczyła akompaniamentu i po prostu to zaśpiewali dla mnie i dla Pani M., która odchodziła też w tym samym czasie na urlop. To była naprawdę duża rzecz. A potem spotkała mnie jeszcze jedna, niby całkiem mała, a jaka duża... Może niektórzy pamiętają jeszcze ten tekst:
https://proszepani.blogspot.nl/2014/01/may-ale-porzadny.html
A więc jak już wszyscy schodzili ze sceny i ja się z nimi ściskałam i im dziękowałam, to bohater tamtego tekstu - miłośnik małych przedmiotów, wręczył mi taki mini ołówek na pamiątkę...
I chyba tyle będzie na dzisiaj tych sentymentalnych kawałków.
Szybko
Szybko, zbudź się, szybko, wstawaj!
Szybko, szybko, stygnie kawa!
Szybko, zęby myj i ręce!
Szybko, światło gaś w łazience!
Szybko, tata na nas czeka!
Szybko, tramwaj nam ucieka!
Szybko, szybko, bez hałasu!
Szybko, szybko, nie ma czasu!
Na nic nigdy nie ma czasu?
A ja chciałbym przez kałuże
iść godzinę albo dłużej,
trzy godziny lizać lody,
gapić się na samochody
i na deszcz, co leci z góry,
i na żaby, i na chmury,
cały dzień się w wannie chlapać
i motyle żółte łapać
albo z błota lepić kule
i nie spieszyć się w ogóle...
Chciałbym wszystko robić wolno,
ale mi nie wolno?
(Danuta Wawiłow)