poniedziałek, 4 maja 2020

Cieciorka. Daleko od perfekcji.


Mój synek pojawił się na świecie, wtedy kiedy byłam po siedmiu latach pracy w szkole prowadzonej metodą Montessori. Oczywiście, że chciałam tę wiedzę, którą posiadam wykorzystać, będąc matką. Tym bardziej, że metoda Montessori jest bliska mojemu sercu, ale także mojemu rozumowi. I wreszcie mam "swój własny materiał" do testowania, czy "to wszystko naprawdę działa" i to od samego już urodzenia. No i zaczęło się... Przeglądanie internetów - tyle przecież na to okazji - spacer, drzemka, karmienie... Kanały na Youtube i konta na Instagramie kreatywnych, świetnie zorganizowanych mam. Piękne dziecięce pokoje, piękne drewniane zabawki. Chcę mieć to wszystko tu i teraz.
No ale od oglądania Instagramów rzeczy same się nie robią... Nagle zobaczyłam, że z kilku powodów ja tak nie potrafię. Po pierwsze - nie mieszkam w swoim domu i nie mogę sobie tu wszystkiego urządzić tak jakbym chciała. Po drugie - nawet jakbym mieszkała w swoim domu - to ja po prostu nie umiem tego zrobić, potrzebowałabym pomocy. Po trzecie - jestem wrogiem rzeczy - boję się, że pod nimi zginę, więc każda nowa zabawka, czy "materiał" staje się dla mnie problemem. No i tu pojawia się po czwarte - mój syn bardziej interesuje się realnymi przedmiotami niż zabawkami. I jeszcze po piąte - te wszystkie piękne materiały Montessori i kreatywne zabawki są bardzo drogie.
Czas mija, pojawiła się córeczka. Mój synek rośnie i rozwija się, nawet wtedy kiedy nie organizuję mu pięciu kreatywnych zabaw na dzień i mimo tego, że nie ma różowej wieży i materiału perłowego. A ja żyję sobie z nimi, obserwuję, trochę nadal podglądam w internetach, trochę czytam i szukam własnej drogi, która da nam wszystkim radość, ale mnie nie wykończy.
Najczęściej jest tak, że mój dwulatek czymś się zafascynuje i ja zastanawiam się, jak mu umożliwić głębsze zajęcie się tym przedmiotem. Na przykład: widzę, że wylewa wodę za swojej szklanki na talerz (albo w gorszym wypadku stół). No to organizujemy przelewanie: jakaś duża tacka, na niej kilka niewielkich naczyń, szmatka i minimalna ilość wody (zawsze można dolać). Fascynują go klucze, no to dostaje stosunkowo mało ważny klucz od drzwi balkonowych i uczy się wkładać go do zamka. Tak też pojawiła się tytułowa cieciorka: cały czas chce coś "sypać, sypać", jest też faza na sztućce. To w takim razie miseczki, łyżeczka i trochę suchej cieciorki. Wszystko włożyłam do foremki do pieczenia z braku pięknej drewnianej tacki. Za pierwszym razem przesypywał chyba z dwadzieścia minut, bez żadnych strat. Za drugim razem domagał się garnka i pokrywki, bo chciał robić "zupę" (dałam). Za trzecim - cieciorka była już na podłodze całej kuchni. Musimy wymyślić coś nowego...