środa, 21 lipca 2021

Jak rodziłam w Holandii cz. I

 To że powinnam o tym napisać chodzi mi już po głowie od dawien dawna, a tak właściwie od trzech lat, bo wtedy właśnie po raz pierwszy rodziłam w Holandii i w ogóle po raz pierwszy rodziłam. Nie rodziłam więc nigdzie indziej, tylko tutaj, ale za to  dwa razy. Nie mam doświadczenia porodu w innym kraju, ale znam trochę opowieści - przede wszystkim tych dotyczących porodów w Polsce. Nie chcę porównywać, zastanawiać się gdzie jest lepiej i jak jest najlepiej, chcę napisać o moim prywatnym doświadczeniu i związanymi z nim przemyśleniami, bo to, że system jest inny niż w Polsce i niż właściwie w każdym innym kraju europejskim (z tego co się orientuję) to nie ulega wątpliwości i jest po prostu ciekawe.

Zaczynamy:

Jest październik 2017 roku - od miesiąca mieszkam w Holandii z moim mężem, który tu pracuje. Właściwie mało kogo znam oraz nie znam języka, ale zaczęłam się go uczyć. Natomiast wszyscy Holendrzy mówią pięknie i swobodnie po angielsku, na pewno bardziej swobodnie niż ja. Powoli zaczynam ogarniać najbliższą okolicę naszego miejsca zamieszkania, orientuję się, że naprawdę najłatwiej i najszybciej jest dojeżdżać wszędzie na rowerze,  wiem gdzie robić zakupy i zapisuję nas do lekarza rodzinnego - takiego po prostu w pobliżu, w żadnej tam międzynarodowej przychodni dla ekspatów. Okazuje się, że jestem w ciąży, co mnie nadmiernie nie dziwi, ale stawia mnie też przed zadaniem zorientowania się jak wygląda opieka zdrowotna dla kobiet ciężarnych w Holandii i jak się tutaj rodzi. Trochę słyszałam o tym, że są tu popularne porody domowe, ale właściwie nic poza tym nie wiem. Udaję się do lekarza rodzinnego i pytam co robić w takim przypadku, a właściwie to pytam się czy może mi dać skierowanie do jakiegoś lekarza ginekologa. Pani doktor patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem i pyta się, czy mam jakieś konkretne problemy na tym etapie ciąży (bardzo wczesnym), że potrzebuję skierowanie do ginekologa. A ja no, że nie, ale jestem w ciąży, no to chyba przydałby się ginekolog. Pani doktor na to, że wcale nie, bo ciążą przebiegającą bez komplikacji zajmuje się od A do Z położna. Dostaję numer do najbliższego stowarzyszenia (tak to chyba trzeba nazwać) położnych, gdzie mam się umówić na wizytę, żeby się dowiedzieć jak to dalej wygląda. Decyduję się na położne pracujące przy najbliższym szpitalu. Da się tam dojechać w 15 minut na rowerze. Przez telefon najpierw odbieram gratulacje, a potem dowiaduję się, że na pierwszą wizytę mam przyjść w ósmym tygodniu ciąży. Stawiam się w umówionym terminie. Gabinety znajdują się w budynku niedaleko szpitala. Prosta poczekalnia, w której jest trochę zabawek dla małych dzieci i trochę gazet dla ciężarnych kobiet, a na ścianie wiszą kartki ze zdjęciami noworodków i podziękowaniami od ich rodziców. W gabinecie za szybą mieści się biuro pani sekretarki/asystentki. Oprócz tego są dwa gabinety, w których przyjmują położne. Zawsze zaczyna się od asystentki. Na pierwszym spotkaniu dostaję od niej do wypełnienia szczegółowy arkusz dotyczący stanu zdrowia mojego i ojca dziecka. Na każdym następnym to ona mierzy mi ciśnienie i mnie waży oraz umawia kolejną wizytę. Wszystko odbywa się punktualnie, z dokładnością co do minuty. Przychodzi po mnie położna i wita się przez podanie ręki, przedstawia się. Wchodzimy do gabinetu - totalna prostota - biurko, na którym stoi komputer, a po drugiej stronie pokoju leżanka. Na ścianach plakaty ze zdjęciami rozwoju dziecka w życiu płodowym. Nie pamiętam dokładnie pierwszej wizyty, wydaje mi się, że nie odbyło się żadne badanie. Położna wytłumaczyła mi jak będzie prowadzona ciąża, w przypadku gdy nie będzie żadnych komplikacji. Dostałam skierowanie na badanie USG do szpitala i badanie krwi. Położna przejrzała ankietę, którą wypełniłam. Dowiedziałam się, że badania USG będę miała trzy przez okres całej ciąży, o ile nie okaże się, że trzeba robić dodatkowe. Zostałam poinformowana o możliwości zrobienia badań genetycznych z krwi (NIFTY), dostałam ulotkę na ten temat i informację, że są one dodatkowo płatne (nie są pokrywane z ubezpieczenia). Dowiedziałam się też na jaki numer telefonu mogę dzwonić, gdyby mnie cokolwiek niepokoiło. Okazało się też, że akurat te położne przyjmują porody tylko w szpitalu, więc jeżeli pozostanę przy tej praktyce położniczej, to muszę rodzić w szpitalu. Upewniłam się czy mogę jeździć na rowerze - dostałam odpowiedź, że oczywiście, że tak, dopóki nie czuję dyskomfortu. Cała wizyta trwała mniej niż pół godziny. Wyszłam i wsiadłam na rower, żeby wrócić tu za miesiąc.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz