piątek, 31 maja 2013

Tabliczka mnożenia

W szkole takiej jak moja przyswajanie wiedzy na ogół odbywa się mniej boleśnie niż w szkole tradycyjnej. Aczkolwiek jest to okupione dużą pracą i pomysłowością nauczycieli. Czasem trzeba się długo nagłówkować, żeby dziecko do czegoś zachęcić. Są dzieci, które jeden po drugim realizują poszczególne materiały, wszystko je interesuje i po prostu muszą pracować bez wytchnienia. Chcą kilka razy dziennie układać wszystkie działania z tabliczki mnożenia i są szczęśliwe, że już umieją tę tabliczkę mnożenia i jest świetnie. Ale są dzieci, które na słowo: „tabliczka mnożenia” uciekają w najciemniejszy kąt sali z książką i udają, że są bardzo pochłonięte czytaniem. Tak mniej-więcej zachowywała się drugoklasistka Z. Miałam na nią różne sposoby, przerabiałyśmy tabliczkę w różnych wariantach i na różnych materiałach. Ze mną to jeszcze jakoś to szło... Ale jak zostawała sama z tą tabliczką, to zupełnie się jej wszystko rozjeżdżało. I wiele było jęczenia i zawodzenia jakie to nudne i beznadziejne i w ogóle w życiu niepotrzebne. Właściwie to trochę się poddałam. Pilnowałam, żeby co jakiś czas wracała do tematu, ale szło zawsze jak po grudzie. Do dnia, kiedy pani M. zachorowała i na zastępstwo przyszedł pan Ł. ze świetlicy. Mała Z. go uwielbia i został od razu przez nią zaanektowany na cały czas pracy własnej. Powiedziałam: „Dobrze, ale ćwiczycie tabliczkę mnożenia”. No i w trzy dni zostały opanowane najtrudniejsze iloczyny (w tym mityczne 7x8). Ćwiczono na różne sposoby, ale z żelazną konsekwencją. Pan Ł. ma zasługi na polu edukacji, Z. ma tabliczkę mnożenia w głowie, ja mam jedno dziecko więcej w klasie umiejące mnożyć w zakresie stu i nowe spostrzeżenia dotyczące kanałów którymi można docierać do dzieci z wiedzą.

wtorek, 21 maja 2013

Trochę o poezji, więcej o teście

Wieczór poetycki i noc w szkole bardzo udane! Zaangażowanie i skupienie recytujących, zasłuchanie słuchających... I wspólna kolacja i berek o zmierzchu (panie były berkami) i planszówki wśród śpiworów i karimat. Ale właściwie to dzisiaj nie o tym. Bo dzisiaj jestem świeżo po Ogólnopolskim badaniu Umiejętności Trzecioklasistów i intensywnie się zastanawiam co to badanie ma badać?
Na teście z języka polskiego nie było ani jednego zadania dotyczącego ortografii, czy gramatyki języka polskiego. Dzieci nie musiały też napisać żadnego własnego tekstu – choćby 5-zdaniowego. Były dwa teksty do przeczytania i pytania do tych tekstów. Przy czym jeden tekst właściwie dotyczył edukacji przyrodniczej, bo opisywał jak wykonać doświadczenie przedstawiające zjawisko zaćmienia księżyca (nie mam nic przeciwko edukacji przyrodniczej, ale to była część polonistyczna testu).
Test z matematyki składał się z samych zadań nietypowych, w których trudne były nie tyle obliczenia, co sposób dojścia do rozwiązania. Oczywiście, takie zadania też powinny pojawiać się w testach, ale nie może on składać się tylko z takich zadań. Poradzą sobie z tym dzieciaki, które są mocne w matematyce i może nawet napiszą na maksymalną ilość punktów. Ale co z dziećmi, które maja przeciętne umiejętności matematyczne – dla nich te zdania już są trudne. A co z tymi, które są naprawdę słabe, mimo że wkładają wiele pracy w naukę matematyki? Takie dzieci właściwie mogły wyjść z sali już na początku testu. Bo tu nie chodziło o czas. One mogłyby czytać te zadania po piętnaście razy, ale i tak by ich nie zrozumiały, ponieważ stopień abstrakcji był dla nich nie do przeskoczenia.
Nie wydaje mi się, żeby Instytut Badan Edukacyjnych, który jest odpowiedzialny za ten test, cokolwiek w ten sposób zbadał... Ale nasi trzecioklasiści dostali dzisiaj lody i mam nadzieję, że już od jutra z zapałem wrócą do matematyki i do pisania swoich historii i do poezji, w której ostatnio zasmakowali.

czwartek, 16 maja 2013

Wieczór poetycki


Z panią M. postawiłyśmy sobie ambitne zadanie: zachęcić dzieciaki do czytania poezji. Zainteresować ich, wciągnąć, podpuścić do uczenia się na pamięć, recytowania, szukania nowych autorów, czytania, a może nawet pisania własnych wierszy... Zainspirowała nas do tego pani D. - wychowawczyni starszych klas, polonistka. Zorganizowała u siebie w klasie wieczór poetycki. Najważniejsze było to, że odbywał się tylko w gronie dzieci. To nie miał być występ i odklepywanie przed rodzicami wyuczonych wierszyków. To miało być wspólne dzielenie się tym, co nam się podoba, co nas wzrusza, albo nas śmieszy. Pani D. zadbała o odpowiedni nastrój: poczęstunek, przyciemnione światło i już można to poczuć... Podobno dwoje uczniów siedziało pod ławką i pisało wiersz; to było to miejsce i ten moment – nadeszło natchnienie. Jakiś nauczyciel w trosce o ich oczy chciał zapalić światło. Pani D. cicho, ale stanowczo zaprotestowała: „Słuchaj, to jest tylko chwila, myślę, że ich oczom nie zdąży to zaszkodzić, a natchnienie mogłoby uciec”.
Kiedy opowiedziałyśmy w klasie o naszej koncepcji spotkałyśmy się z pomrukiem dezaprobaty... „Proszę pani, ale ja to wierszyki czytałem jak miałem cztery lata”. Jednak brnęłyśmy w to dalej. I dzień po dniu sytuacja nabrała lepszych barw. My przyniosłyśmy stosy książek z ulubionymi wierszami, dzieci zaczęły odgrzebywać w pamięci śmieszne historyjki i rymowanki i też przynosić książki. Czytaliśmy wspólnie, zaśmiewając się, i oni czytali samodzielnie, wysłuchaliśmy kilku recytacji, parę osób przepisało ulubione wiersze. Zapał wzrósł, kiedy pojawił się jeszcze jeden pomysł: po wieczorze poetyckim zostaniemy na noc w szkole. No tak. To już właściwie cała klasa nastawiła się entuzjastycznie do poezji.
Rzecz odbędzie się jutro. Pani M2 przygotowała wiersz Gałczyńskiego „Strasna zaba. Wiersz dla sepleniących” , ja wystąpię z „Panem Tralalińskim” Tuwima. Nie wiem co ma w planie pani M. Mam nadzieję, że nas czymś zaskoczy.

niedziela, 12 maja 2013

W amerykańskim lesie

Pojechałam do Ameryki, żeby zwiedzić pewną szkołę. Ta szkoła znajduje się w lesie. Tak więc będąc pierwszy raz w Ameryce, spędziłam tydzień w amerykańskim lesie. I muszę powiedzieć, że było warto. Przedszkole mieści się w drewnianym żółtym domu z werandą, natomiast szkoła w budynkach wymierającej parafii, kawałek dalej. Byłam tam z moją koleżanką K. - panią od przyrody. Mieszkałyśmy w miniaturowym domku pani dyrektor, który znajduje się w tym samym lesie, jakieś 50 metrów od przedszkola. Pani dyrektor nigdy nie zamyka swojego domu na klucz, a jeśli w przedszkolnej kuchni czegoś zabraknie, to kucharz zagląda do jej domku i bierze co mu potrzebne. Poraziła nas prostota idąca w parze z profesjonalizmem. Półki nie są przepełnione, materiały dydaktyczne wyglądają na mocno wysłużone, obiad jest dowożony z przedszkola do szkoły na skuterze, wnętrza są przytulne i domowe. A w tym wszystkim widzi się nauczycieli, którzy dokładnie wiedzą co robią i wiedzą dlaczego są w tym miejscu, w tym lesie w pobliżu małego miasteczka, gdzie – zaryzykuję to stwierdzenie – nie dzieje się nic, a ludzie przemieszczają się tylko i wyłącznie samochodami. I widzi się uśmiechnięte dzieci, które z zapałem zabierają się do pracy. I to są te szczęśliwe dzieci, które raz na tydzień wychodzą do lasu. W tej amerykańskiej plastikowej rzeczywistości z telewizorem na pierwszym planie, oni potrafią siedzieć w kręgu pod drzewami i w skupieniu przez 40 minut słuchać opowieści nauczyciela o spotkaniu z sokołem i o polowaniu na jelenia. Dobrze było to zobaczyć...