czwartek, 26 grudnia 2013

życzenia

Może to już za późno na świąteczne życzenia, ale niech będą też noworoczne. Dla wszystkich tych, którzy mają dzieci, którzy dzieci wychowują, uczą i dla tych którzy dzieci spotykają, a chyba każdy czasem spotyka. Żeby było dla wszystkich, to też dla tych, którzy spotykają już tylko wyrośnięte dzieci, ale przecież to też były kiedyś dzieci...
Żeby dostrzegać w nich ciekawość, potencjał i moc do czynienia rzeczy dobrych i niezwykłych. I żeby to doceniać, z tego czerpać i za tym iść. Żeby im pozazdrościć i wejść czasem w ich świat. Żeby im mądrze towarzyszyć w poznawaniu tego co piękne i tego co czasem jest trudne. Bo potrzebni są ludzie, którzy żyją uważnie i odpowiedzialnie.



Zdjęcie autorstwa pani M.

niedziela, 8 grudnia 2013

O świętym Mikołaju i pewnej mądrej mamie

Wiadomo – święty Mikołaj to dla dzieci jest temat ważny i poważny. Dla pań w nauczaniu początkowym to też ważny temat. Jakoś to trzeba wymyślić, żeby uczcić, żeby sprawić przyjemność dzieciom, ale przecież jedne wierzą, inne nie wierzą, do domu i tak przyjdzie, to po co jeszcze w szkole? No ale nie można też udawać, że nie ma tematu.
Od trzech lat przychodzi do nas taki Mikołaj ubrany profesjonalnie w strój biskupa, ale jest to pan od modelarstwa (zajęcia dodatkowe) no więc został oczywiście przez dzieciaki rozpoznany. Dlatego też nazywamy go już pomocnikiem świętego Mikołaja. Wymyślanie co dzieci dostaną powierzyłyśmy rodzicom – głównie tym z trójki klasowej - i odetchnęłyśmy z ulgą. Zwykle były to małe paczuszki ze słodyczami i jakimś uzupełnieniem piórników, ewentualnie – małą zabawką. Ale tym razem pewna mądra mama zaproponowała, żeby każda klasa dostała wspólny większy prezent dla wszystkich – coś co przyda się w klasie, ale jednocześnie będzie przyjemne dla dzieci. Mnie ten pomysł spodobał się od razu, chociaż troszkę się obawiałam rozczarowania dzieci. Sprawę trzeba było przedyskutować i okazało się to niełatwe, bo nie wszystkim pasował taki Mikołaj. Mądra mama dostarczyła nam argumentów do dyskusji: że zalewa nas ilość posiadanych rzeczy i dzieci chwilę się pocieszą drobiazgiem, a potem go rzucą w kąt, że mogą być rozczarowani, ale nie można się tego bać, tylko pokazać im dobre strony takiej sytuacji i nauczyć ich cieszyć się wspólnym prezentem, że wspólny prezent pomaga budować wspólnotę (to moje ulubione). Zdecydowałyśmy, z lekkim drżeniem serc, że prezenty będą wspólne i będą to gry edukacyjne i zestawy książek.
Teraz jest już po. I było naprawdę świetnie. Miło i spokojnie. Trzeba przyznać, że każdy dostał jeszcze po małej paczuszce słodyczy – nie wiemy jak by było bez tego... Ale ich zainteresowanie grami i książkami nie było udawane i spędziliśmy sporo czasu razem się nimi ciesząc, a mądra mama robiła nam zdjęcia.

niedziela, 1 grudnia 2013

Równowaga w garnku

Właściwie to nie ma takiego dnia w szkole, żeby ktoś komuś nie dokuczył, nie powiedział czegoś niemiłego, nie kopnął, nie trzepnął, nie popchnął, nie zniszczył czegoś, nie zgubił itd... To jest taki ciągły kocioł, w którym raz bardziej wrze, a raz w miarę spokojnie się gotuje i tylko od czasu do czasu jakiś bąbelek wychodzi na powierzchnię.
Ostatnio zawrzało. A sprawa była poważna. Jest u nas w szkole chłopiec z zespołem downa. Dowiedziałyśmy się, że kiedy dzieciaki były na wf-ie zdarzyła się bardzo nieprzyjemna sytuacja, bo grupka dzieci zaczęła temu chłopcu aktywnie dokuczać i wyśmiewać się z niego. To jest taki moment, w którym w głowie rodzi się strach przed takimi sytuacjami, bo to są sprawy trudne też dla dorosłych. Zaczynasz się zastanawiać, dlaczego w tym momencie nauczyciel, który tam był nie zareagował, ale on zareagował jak tylko się zorientował co się dzieje, a przy takiej ilości dzieci i bodźców zewsząd – szatnia, przebieranie, zgubione buty, spodnie, podkoszulek, bolące kolano, przegrany mecz i frustracja – nie zawsze od razu można się zorientować co się dzieje i dlaczego.
Poprosiłyśmy z panią M. naszą klasę o relację. I to była relacja w zasadzie bardzo pozytywna, bo okazało się, że były dzieci, które stanęły w jego obronie. Porozmawialiśmy o tej historii i to była prawdziwie dojrzała rozmowa, dotykająca spraw najważniejszych, takich jak szacunek dla drugiego człowieka, jak znęcanie się nad słabszymi, jak strach przed innością, jak odwaga, by stanąć w czyjejś obronie. Widziałam na ich twarzach napięcie, powagę i zrozumienie. U pani M2 sprawy poszły jeszcze dalej, bo dzieciaki napisały do tego chłopca list (to była całkowicie ich inicjatywa). I mamy chwilowo równowagę w naszym garnku. Bardzo to jest miłe, chociaż zwykle nie trwa długo...

I jeszcze to:
Pod koniec naszej poważnej rozmowy, powiedziałam im, że jeżeli ktoś robi nam coś co nam przeszkadza, to trzeba mu wyraźnie powiedzieć, że to nam przeszkadza i nie zgadzamy się na to i dobrze jest też wtedy złapać z tą osobą kontakt wzrokowy. Na to mała M.: „Proszę pani, a kontakt wzrokowy łapie się rękami, czy oczami?”

czwartek, 28 listopada 2013

Drzewa, kuzyni, ciocie, pani dzidziuś

W tym tygodniu robiliśmy drzewa genealogiczne. Dzięki pani od plastyki są one naprawdę piękne – prosty pomysł wycięcia ich z kolorowego papieru sprawił, że mają w sobie lekkość. Każde jest inne, nie tylko dlatego, że nosi na sobie inną rodzinę.
Poranki w tym tygodniu mijały nam na opowieściach o ciociach, babciach, kuzynach, oglądaniu zdjęć i rozszyfrowywaniu imion przodków napisanych na schematach sporządzonych przez rodziców naszych uczniów. Pani M. i ja też przyniosłyśmy nasze zdjęcia z dzieciństwa i dzieciaki siedziały jak zaczarowane oglądając nas – dzidziusie, nas idące do Pierwszej Komunii, czy wspinające się po drzewach. Teraz codziennie kto inny opowiada o swoim drzewie, każdy chce, każdy jest z niego dumny. Bardzo to jest krzepiące. Powiesiłyśmy te kolorowe drzewa - pełne historii - na tablicy, żeby nas tak krzepiły w zimne, szare dni.

czwartek, 21 listopada 2013

skrzynka

Miło jest dostać list. A jeszcze milej – dużo listów. Doświadczam tego co piątek, bo w każdy piątek sprawdzamy klasową skrzynkę. Skrzynka jest ta sama już od czterech lat – zrobiona własnoręcznie przez jednego z uczniów, który teraz jest już w szóstej klasie. Pomysł był prosty: zachęcić dzieci do pisania, zapoznać je z formą listu i pocztówki oraz nauczyć poprawnie adresować list. Ale skrzynka zrobiła się bardzo ważną sprawą, rytuałem, zwyczajem, wyczekiwaną przyjemnością. Są okresy mniejszej jej popularności, ale ostatnio przeżywa prawdziwy renesans i w każdy piątek pęka w szwach, a klasowy listonosz zaciera ręce z zadowolenia – to prawie tak jakby był świętym Mikołajem.
No i ta inwencja, bo list listowi nierówny: kolorowe wycinanki, pocztówki z różnych stron świata, prezenciki origami, cukierki, własnoręcznie zrobione koperty... Z. przyszła do mnie wczoraj z pytaniem: „Czy mogłaby mi pani dać taką szczególnie ładną kopertę, bo piszę do pani dyrektor?”. Dałam.
Dziś czwartek, więc musiałam przysiąść i odpowiedzieć na cztery listy z zeszłego tygodnia, też trochę rzeczy powycinałam i muszę sięgnąć po szczególnie ładne koperty, bo warto to robić, żeby zobaczyć jutro te uśmiechnięte buzie.

wtorek, 12 listopada 2013

podwieczorek

Miało być o podwieczorku. Już jakiś czas temu... Ale przez długie weekendy nauczyciele się rozleniwiają i wypadają z rytmu. Dlatego dopiero dziś.
Pewnego późnego popołudnia było tak, że Pani Od Przyrody zapomniała kluczy do domu, a że mieszka blisko mnie, to zadzwoniła z pytaniem, czy może przyjść. Mówię, że oczywiście, a ona wtedy: „Ale wiesz, jest nas kilkoro...” Okazało się, że był jeszcze mały T. - jej syn, a mój uczeń, starsza córka i mała siostrzenica. Potem przyszła jeszcze Siostra Pani Od Przyrody z dwiema córkami, z których Z. jest moją uczennicą. I tak to zupełnie niespodziewanie zorganizowałam podwieczorek dla sporej grupy uczniów naszej szkoły, gdzie główną rolę grał surowy kalafior (martwiłam się, że nigdy go nie zjem, bo taki wielki, a tymczasem zniknął w pięć minut). I przypomniały mi się te Dzieci z Bullerbyn, które rąbały drewno dla swojej chorej nauczycielki i gotowały dla niej obiad. I może to dziwne i niedzisiejsze i na pewno mocno podejrzane i nie wiadomo czy to dobrze uczyć znajome dzieci, no bo jak to tam z tym faworyzowaniem, albo wręcz przeciwnie – szczególnym dręczeniem... Ale, wracając do poprzedniego tytułu – to przecież to jest życie i nasza codzienność: że zapomnisz kluczy i jak to dobrze kiedy masz gdzie iść, że są znajomi i nieznajomi, którzy przecież mogą stać się znajomymi, że jak nie jesteś gotowa na wyprawianie przyjęcia, to możesz uraczyć gości surowym kalafiorem i też będą szczęśliwi, że nauczyciel też człowiek i też gdzieś mieszka – taka wiedza dzieciom nie zaszkodzi, a jakież miłe są podwieczorki!

niedziela, 3 listopada 2013

Las, cmentarz, podwieczorek - blisko życia

Maria Montessori w jednej ze swoich książek pt. Chłonący umysł pisze o tym, że szkoła powinna być instytucją, która pomaga w życiu, która jest blisko życia codziennego. A nie było tak ponad sto lat temu, kiedy żyła Montessori i nie jest tak dzisiaj. I nie chodzi mi o to, że w szkołach są słabo wyposażone pracownie komputerowe. Bo jeżeli Ministerstwo Edukacji o coś zadba, to właśnie o to, bo to tak naprawdę jest stosunkowo łatwe i PR-owo dobrze brzmi, że każde dziecko będzie miało swojego laptopa, tablet, i'phona, dostęp do internetu i w każdej chwili będzie mogło być podłączone do sieci nie tylko w domu, ale na szczęście w szkole też, bo przecież idziemy z duchem czasu. Tymczasem czteroletnie dzieci bawią się smartphone'ami swoich rodziców i naprawdę nie jest to dla nich nic skomplikowanego i z komputerem to sobie raczej poradzą, gorzej z wiązaniem butów, smarowaniem chleba, czy korzystaniem ze zwykłego spisu treści w książce.
Chodzi o to, że dziecko przychodzi do szkoły i nagle znajduje się w strukturze, która rządzi się jakimiś dziwnymi zasadami, kompletnie dla dziecka niezrozumiałymi. Sztywne ramy, które raczej utrudniają życie, niż je ułatwiają lub tłumaczą. Dzieci, które przychodzą ze sporym zasobem wiedzy z domu, z życia codziennego, z własnych doświadczeń, wyjazdów, rozmów z bliskimi – zwykle tej wiedzy nie wykorzystują w szkole, bo wszystkiego uczą się według jedynego słusznego podręcznikowego schematu i nawet nie potrafią połączyć tego z tym co już wiedzą, a nauczyciel w tym nie pomaga. W tych maluchach zaczyna się rodzić wrogość, stres i zobojętnienie na wiedzę i potem jest już coraz gorzej. Nauczyciele nie są dla nich normalnymi ludźmi, z którymi można porozmawiać na jakikolwiek sensowny temat (na przykład o Gwiezdnych Wojnach, Robercie Lewandowskim czy nowym psie)– obłożeni dziennikami, tabelkami, sprawozdaniami z przebiegu stażu, listami obecności, zgodami od rodziców na każdą najmniejszą rzecz...
Staramy się z panią M. być dla naszych uczniów ludźmi – ludźmi, którzy mają rodziny, mają ulubione potrawy, podróżują, czasem mają gorszy humor, lubią pogadać o psach i nie zawsze wszystko wiedzą, ale chcą się dowiedzieć (nie tylko my, ale wszyscy nauczyciele z naszej szkoły, bo i pani M2 i pani od przyrody i inni też). I chcemy tym dzieciakom pokazywać życie innych ludzi, prawdziwe życie – w tramwaju, na ulicy, nasze życie i chcemy słuchać o ich życiu. Te przemyślenia przyszły do mnie po ostatnich wspólnych jesiennych wyjściach i spotkaniach – bardzo inspirujących:
  • Las. Właściwie to taki lasek, który mamy blisko szkoły (szczęściarze z nas). Poszliśmy tam na lekcję przyrody o drzewach. Zbieraliśmy liście do zielników, które powstaną w najbliższym tygodniu. Mała M., szukając liści znalazła kurze jajko (kura została potem zlokalizowana). Zjedliśmy wspólne śniadanie w plenerze oglądając zbiory i porównując to co mamy. Wytrwale szukaliśmy buka, bo akurat jego nam brakowało, a to akurat ważna sprawa (znaleziony!). Tyle w nich było entuzjazmu i takie poczucie misji. A kiedy wracaliśmy do szkoły, to wszyscy z zadartymi do góry głowami obserwowali drzewa.
  • Cmentarz. To nasz doroczny zwyczaj, że pod koniec października idziemy na któryś z krakowskich cmentarzy. Każde dziecko ma znicz i może go zapalić na wybranym grobie. Ale w tym roku był to cmentarz nietypowy – Stary Cmentarz Podgórski – bardzo stary, bardzo zaniedbany i malutki. Pogoda była piękna, na miejsce dojechaliśmy dwoma tramwajami (chwaleni za ciszę). Dokształciłyśmy się z panią M. nieco na temat Podgórza i osobistości pochowanych na tym cmentarzyku i przed wejściem na jego teren opowiedziałyśmy co nieco dzieciakom. A potem to już wszystko podziało się samo, bo jak tylko skończyliśmy krótką modlitwę za dusze zmarłych, to te dzieci rzuciły się wprost do sprzątania: odgarniali liście i masowo wyrzucali wypalone znicze, przecierali napisy na grobach i usiłowali się doczytać kto tam jest pochowany. Chcieli, żeby na każdym pustym grobie był chociaż jeden znicz (chcieli przestawiać z tych gdzie było więcej...). Pani M. stwierdziła, że to mógłby być taki nasz cmentarz, bo można ich wszystkich ogarnąć na tym niewielkim terenie i są w zasięgu wzroku. Pierwszoklasiści M. i S. wrócili ze swoimi zniczami do szkoły, bo tak zawzięcie sprzątali, że zapomnieli ich zapalić.
  • Podwieczorek. O tym kiedy indziej, bo już się za długi ten tekst zrobił.

niedziela, 27 października 2013

Oskar Zrzęda i banda dzikich potworów

Wyznaję zasadę, że lepiej pisać o pozytywnej stronie mojej pracy: o dzieciach, które radośnie dyżurują, piszą listy do pań od matematyki i zgłębiają tajniki geologii. Ale nie zawsze jest tak różowo jak na tym blogu i nie zawsze promienie słońca wpadają do klasy i oświetlają miłe buzie moich uczniów zagłębionych w pracy. Co jest trudne (taka lista na niedzielę wieczór może mi nie ułatwić jutrzejszego porannego wstawania):
  • Nie mówią „Dzień dobry”. Jak sama chodziłam do szkoły, to w ogóle nie wiedziałam o co tym nauczycielom chodzi, o co tyle hałasu z tym „Dzień dobry”... Teraz już wiem. Idzie taki uczeń z przeciwka, łapie z tobą kontakt wzrokowy, albo nie i nic. I jakoś tak nieswojo się czuję. Mówię wyraźnie: „Dzień dobry!”. A on różnie... I czasem to jeszcze mam siłę upominać, ale słyszę to moje zrzędzenie i mi się odechciewa.
  • Nie sprzątają na ławkach. Zwykle te same osoby (i jak tu ich nie zaszufladkować...). I powtarza się codziennie rytuał powtarzania: „N. wróć do ławki i posprzątaj, M. czekamy na ciebie, kto zostawił woreczek po kanapce, dlaczego krzesła nie są zasunięte...”
  • Rozpędzają się do zawrotnych prędkości na korytarzu. A ja już widzę te wybite zęby i rozcięte łuki brwiowe...
  • Zachowują się potwornie głośno podczas obiadu, trzymają łokcie na stole, nie zjadają wszystkiego, chowają się pod stołem, rozlewają zupę i kompot. Pozostawię to bez komentarza.
  • Spóźniają się. A to tak naprawdę jest wina rodziców i z panią M. musimy o poranku powtarzać to samo co najmniej 3 razy dla nowo-nadchodzących dzieci.
  • Mówią równocześnie z nauczycielem, zapominają o podnoszeniu ręki i zadają pytania nie na temat, typu: „Dlaczego ma pani takie długie palce?”.
  • Chodzą po szkole na bosaka.
  • Kiedy wychodzą ze szkoły to zapominają, żeby schować pantofle do worka i podłoga w szatani jest zasłana tymi małymi crocsami przemieszanymi z różowymi tenisówkami i sandałkami.
  • Nie chcą ubierać kurtek jak wychodzimy na spacer. A jak już je ubiorą to na polu je zdejmują i potem zapominają wziąć ze sobą z powrotem.
  • Rozchlapują wodę w toalecie, tak, że jest całkowicie mokro.
To wcale nie jest wszystko, ale się powstrzymam. Nie mam pojęcia jak ja jeszcze tam wytrzymuję... Jak ja z nimi wytrzymuję. Optymistyczny akcent jakim zakończę, bo jednak chciałabym zakończyć choć trochę optymistycznie, będzie taki, że ta porcja zrzędzenia powinna mi wystarczyć na dłuższy czas.

sobota, 19 października 2013

Listy dziewczynki z końskiego świata

To jest historia ze starszej klasy opowiedziana przez panią A., która uczy matematyki. Historia krótka, ale jak miła...
Jest pewna dziewczynka (znam ją, bo w zeszłym roku była w mojej klasie), która miłością absolutną darzy konie. Jest u nas w szkole sporo takich dzieci, które uwielbiają konie: rysują cały czas konie, bawią się w konie na przerwie, rżą i prychają jak konie, piszą książki o koniach, przychodzą w spodniach i butach na konie do szkoły (bo jadą na te konie od razu po lekcjach) i ogólnie żyją sobie w tym końskim świecie. Ale śmiem twierdzić, że ona tam mieszka najintensywniej i jeśli chce się z nią nawiązać jakąkolwiek relację, to właśnie od tych koni trzeba zacząć. Właściwie nie wykazuje ona zbytniego zainteresowania czymkolwiek innym. Trochę - różowymi notesikami, zeszycikami, brokatowymi długopisami, wycinaniem różnych kolorowych kształtów. I jest jeszcze jedna rzecz: pisanie listów. Które więcej posiadają formy niż treści. Miłe, kolorowe listy do koleżanek. Pani A. opowiadała, że owa dziewczynka codziennie na pracy własnej pisze te listy i pani A. naprawdę już nie może tego znieść. Szczególnie, że pani A. jest wyrozumiałą, ale też pełną zapału matematyczką i chce po prostu, żeby wszystkie dzieci przynajmniej w stopniu podstawowym posiadły umiejętności matematyczne, tak bardzo potem w życiu codziennym przecież potrzebne. No i ostatnio pani A. widzi tę dziewczynkę pochyloną nad czymś i już z daleka przeczuwa, że to jest list i już chce do niej podejść z jakimś matematycznym materiałem lub inną matematyczną propozycją. Ale! Coś ją powstrzymało. Może sama się powstrzymała, a może odciągnęło ją inne dziecko, też potrzebujące matematyki.
I co znalazła pani A. po pracy własnej na swoim biurku? List! List do pani A. A co w liście? W liście była karteczka z rozwiązanymi działaniami matematycznymi. Nie wiem jakimi, na jakim poziomie i z jakim skutkiem rozwiązanymi. Ale i tak uważam, że to świetna historia.

sobota, 12 października 2013

kamienie i Pani od przyrody

W naszej szkole jest dużo świetnych nauczycieli. Jest na przykład świetna pani od przyrody. Spędzam z nią dużo czasu nie tylko dlatego, że jest po prostu fajna, ale też mogę się przy niej dużo nauczyć, bo nikt nigdy nie uczył mnie tak ciekawie przyrody jak ona uczy. To z nią byłam w Ameryce i tam narodził się w naszych głowach pomysł na zorganizowanie w szkole tygodnia geologicznego. Od dwóch lat organizujemy tak zwane tygodnie projektowe – jeden przyrodniczy i jeden literacki w ciągu roku szkolnego. Wtedy cały plan zajęć jest podporządkowany jednemu tematowi i staramy się ten temat pokazać dzieciakom z różnych stron i maksymalnie ich uaktywnić w zdobywaniu nowej wiedzy. Mieliśmy już tydzień zielarski i wiślany (po raz pierwszy nauczyłam się wszystkich dopływów Wisły dzięki piosence skomponowanej przez panią M.), a z literackich: mity oraz baśnie słowiańskie. Trzeba się sporo nagimnastykować przy organizacji takiego wydarzenia: wymyślić co chcemy dzieciakom przekazać, jakie warsztaty, z kim, czy wycieczka, czy zapraszać gościa, jak to powiązać z plastyką i obstawić wszystko opieką, rozpisać szczegółowy harmonogram, iluosobowe grupy, w której sali, czy rzutnik jest wolny w danym momencie, skąd wziąć geologa i takie tam...
Kiedy zabrałyśmy się już bardzo konkretnie za organizację tego tygodnia, bo termin zbliżał się nieubłaganie, to w pewnym momencie z paniką stwierdziłyśmy, że my się w ogóle na tym nie znamy i chyba to się nie uda. Ale nie bardzo była opcja odwrotu, bo widniało to już w kalendarium szkoły. Trochę po omacku zaczęłyśmy spisywać nasze pomysły i organizować je w ramowy plan. Pani od przyrody spotkała się ze znajomym geologiem, który co prawda nie wyraził chęci przyjścia do nas do szkoły, ale udzielił nam kilku ważnych rad i skontaktował z ludźmi, którzy potem okazali się bardzo cenni. Poza tym wybrałyśmy się razem na Noc Naukowców do muzeum geologicznego UJ, gdzie szukałyśmy inspiracji, oglądałyśmy piaskowiec pod mikroskopem elektronowym, widziałyśmy wybuch wulkanu i odkryłyśmy film BBC Podróż do wnętrza Ziemi. Powoli wszystko zaczęło się układać w całość. Wymyśliłyśmy jeszcze wycieczkę do dawnej kopalni srebra w Tarnowskich Górach (polecam!) i warsztaty plastyczne oparte na różnorakich kamiennych technikach (rzeźby z gliny, mozaiki żwirowe, malowanie piaskiem, malowanie na dużych kamieniach). Znalazł się nawet geolog, okazało się, że mamy go pod nosem, bo jest tatą jednej z uczennic. W piątek zwolnił się z pracy, żeby do nas przybyć i opowiedzieć dzieciom o kamieniach, które poprzynosiły.
Było inspirująco i ciekawie. Choć temat jest trudny i na pewno nie każdy wszystko zrozumiał, ale naprawdę warto otwierać tym dzieciom świat na różne strony. I bardzo się cieszę, że mogę to robić, a już z panią od przyrody to czysta przyjemność!

poniedziałek, 30 września 2013

Przyjdzie pani na koronację?

Niełatwo jest nauczyć się pisać, a może jeszcze trudniej nauczyć pisać. Montessori twierdziła, że dzieci powinny się uczyć pisać w wieku 3, 4 lat, kiedy ich ręka jest elastyczna i wrażliwa na dotyk. Uważała, że to, że dziecko nie umie czytać, wcale nie przeszkadza mu w ćwiczeniu samej techniki pisania. Jest to dla mnie całkiem przekonywujące, kiedy obserwuję zmagania sześcio- i siedmiolatków, którzy mają zupełnie niewyćwiczoną rękę, a wymaga się od nich, żeby w rok opanowali pisanie całego alfabetu pisanego, nawet całych słów i zdań i rzecz jasna równo w linijkach i jeszcze pod spodem najlepiej jakiś szlaczek. Często prowadzi to do tego, że dzieciaki dość szybko stwierdzają, że nienawidzą pisać.
My już cudów w pierwszej klasie nie dokonamy, jeśli dzieci nie ćwiczyły porządnie w przedszkolu, ale bardzo staramy się im tę żmudną pracę urozmaicić. Montessori bardzo nam pomogła, bo wymyśliła dwa cudownie proste i równocześnie genialne materiały do ćwiczenia ręki, które co najważniejsze, są uwielbiane przez dzieci. Pierwszy to metalowe figury – zestaw kilku prostych figur w specjalnych ramkach z niewielkim uchwytem do przytrzymywania. Podstawowa praca z tym materiałem, to odrysowywanie kształtów i wypełnianie ich konturów prostymi liniami. Ale można z tym poszaleć, tworząc własne kompozycje, rozety, witraże. I dzieci z tych opcji korzystają. Drugi materiał, to szorstkie litery. Każda z liter jest tak jakby wycięta z papieru ściernego i przyklejona na osobnej tabliczce. Dzieci wodząc palcami po danej literze uczą się kierunku jej pisania, a równocześnie uwrażliwiają rękę. Ulubionym ich zajęciem jest zgadywanie liter z zasłoniętymi oczami, albo odrysowywanie ich techniką frotażu. I jakoś nawet idzie to pisanie, bez nadmiernych jęków i narzekań, a u niektórych można dostrzec entuzjazm. Z małym S. idziemy po prostu po kolei alfabetem i jedna karta pracy za drugą, pisze sobie w szerokich liniach, bo odpowiedzialnie stwierdził, że na razie tylko w takich da radę. No i jak już napisze dwie linijki wielkiej litery i dwie linijki małej, to wybieramy króla (czyli tą najpiękniejszą literę spośród wielkich i małych) i rysujemy mu koronę. Do dyskusji na temat piękna liter S. przyłączają się też jego koledzy trzecioklasiści i w trójkę dywagują nad tym, którą to należy wybrać, a czasem wybiorą dwie. Jak już dziś wybrali to najpiękniejsze wielkie „h” i małe „h”, to S. podszedł do mnie z pytaniem: „Przyjdzie pani na koronację?”. Poszłam, oczywiście.


poniedziałek, 23 września 2013

Entuzjazm dyżurowania

Bycie dyżurnym wiązało się z pewnym podnieceniem, ale chyba tylko w pierwszej klasie. Potem już raczej tylko z negatywnymi emocjami. No bo wymagało to w końcu trochę pracy, żeby iść po wodę do oddalonej łazienki, zmyć tablicę – tak żeby nie było białych śladów i kwiatki, i cokolwiek jeszcze miałoby się znaleźć do roboty, to wiadomo, że dyżurny będzie robił. A u nas w szkole, to jest o wiele więcej obowiązków, bo, oprócz tych rutynowych, należy: ogłosić śniadanie, poukładać książki i materiały na półkach, napisać aktualną datę na tablicy, pozwijać pozostawione samopas dywaniki... A z panią K. (panią od przyrody) wymyśliłyśmy jeszcze jeden wspaniały wprost dyżur, który pozwala nam, w dodatku, realizować jeden z punktów podstawy programowej.
Ale najpierw o tym jak to jest zorganizowane i skąd zaczerpnięta inspiracja. Zaczerpnięta ze szkoły w Erfurcie, gdzie z zachwytem obserwowałyśmy radosne dzieci, które od rana ze spokojem i pogodą wyrzucały śmieci, sprawdzały datę w kalendarzu i pisały ją na tablicy, zamiatały i nakrywały do śniadania. Organizacja: to co najważniejsze to zaangażować jak najwięcej dzieci i zróżnicować dyżury. U nas w klasie jest: dwóch dyżurnych odpowiedzialnych za klasowe kwiatki, dwóch za porządek na półkach, dwóch za ogarnianie sali, dwóch za pilnowanie czasu śniadania i przynoszenie mleka z jadalni, dwóch za mazanie tablicy i pisanie daty. Dyżury są wypisane na specjalnej zalaminowanej karcie i opatrzone rysunkami, a przy dyżurze przypinamy klamerki z imionami dzieci. Co tydzień dyżurni się zmieniają i raczej nie ma problemu z chętnymi. Oczywiście są dyżury bardziej popularne (ogłaszanie śniadania, kwiatki i tablica) oraz mniej popularne (półki i ogarnianie sali), ale wiadomo, że jak teraz masz ten gorszy, to w następnym tygodniu możesz liczyć na lepszy. No i nowy wspaniały dyżur! Jest to uzupełnianie codziennie klasowego kalendarza pogody. W tym celu zamontowany został termometr zewnętrzny i mamy taką specjalną księgę, gdzie dzieciaki wpisują temperaturę, rysują jaki jest stopień zachmurzenia, czy są opady, jak należy się ubrać danego dnia i mogą jeszcze dodać własne uwagi. Oczywiście dyżur jest nowy, więc już na następne tygodnie są tłumy chętnych. Pewnie ten dziki entuzjazm trochę przygaśnie, ale i tak jest pokrzepiające to, że G. trzecioklasista marzy o tym, by w jednym tygodniu móc być dyżurnym od wszystkiego.

wtorek, 10 września 2013

Tegoroczne wyzwania, zeszłoroczne wzruszenia

Myślałam, że wraz z nastaniem roku szkolnego zacznę pisać tutaj niemalże codziennie, jak szalona. Ale ogarnęła mnie niemoc twórcza. Jestem w lekkim szoku, bo mam w klasie większość dziewczynek i jest zadziwiająco cicho i nie trzeba powtarzać różnych rzeczy wiele razy i wydaje mi się, że brak mi wyzwań, a to są dopiero wyzwania – te małe dziewczynki, choć innego rodzaju niż mali chłopcy. Więc muszę się jakoś otrząsnąć i wszystko sobie na nowo poukładać w głowie. Tymczasem zanim zacznę pisać o dziewczynkach, to jeszcze historia z chłopcami, z Zielonej Szkoły, więc już sprzed trzech miesięcy, jednakże – znacząca i wzruszająca.
Byłam w budynku i wchodziłam po schodach, kiedy nagle widzę trzecioklasistę K. ze łzami w oczach i desperacją na twarzy, biegnącego do swojego pokoju. Muszę powiedzieć, że nigdy go w takim stanie nie widziałam, bo zazwyczaj jest on ostoją spokoju, naturalnej pogody ducha, kultury i optymizmu. Spróbowałam dostać się do jego pokoju, ale zabarykadował drzwi swoim ciałem. Powiedziałam, że jeśli mnie nie wpuści to otworzę siłą, bo się o niego martwię i nie mogę zostawić go tam samego. K. odblokował drzwi i jednym skokiem rzucił się na łóżko, buzią do poduszki. I tak już pozostał. Nieruchomo. Mimo przeróżnych forteli, mniej lub bardziej psychologicznie wyszukanych, K. leżał jak kłoda. Zaczęłam się stresować, że jeszcze się udusi, albo coś (tym bardziej, że ma astmę). Wyszłam z pokoju w poszukiwaniu pomocy i na schodach natknęłam się na panią Ma. (za dużo tych pań na M. u nas) prowadzącą trzecioklasistę S. Jego zacięta mina i rumieniec na twarzy dały mi do zrozumienia, że mógł mieć coś wspólnego z dziwnym zachowaniem optymisty K. Dowiedziałam się, że rzecz działa się przy stole ping-pongowym, historia dosyć zawiła, ale generalnie rzecz biorąc K. (niezwykle wrażliwy chłopiec) poczuł się niesprawiedliwie oceniony i zwyzywany przez S. Natomiast S.(prawdziwy twardziel) nie rozumiał, że to co powiedział mogło kogokolwiek urazić, ale był gotów naprawić to co zepsuł. Zaprosiłam go do pokoju K. i tam oboje siedliśmy koło łóżka, a K. dalej leży jak kłoda. Ja coś zaczęłam mówić, S. coś zaczął mówić, ale wszystko nieumiejętnie i bez sensu. K. nadal leży. W ostatniej desperacji mówię: K. rusz prawą nogą jeśli chcesz, żebyśmy wyszli. (nie rusza) To chcesz żebyśmy zostali? (wzruszenie ramion!). To może pogadasz z S. o tym co się stało, on tu przyszedł specjalnie po to. I wtedy K. zerwał się jednym ruchem z łóżka i rzucił się na S., ale wcale nie po to, żeby go rąbnąć (jak ja oczywiście myślałam), tylko się do niego przytulił! Wczepił się w niego po prostu i tak został. A S. w kompletnym szoku oddał mu ten uścisk i tak stali z dobrą minutę, a ja naprawdę małej wiary nauczycielka ocierałam z boku łzy. Wzięłam ich do siebie, dałam po „ciastku pokoju” i poszłam na dół opowiedzieć koleżankom co widziałam...

środa, 7 sierpnia 2013

Dyskretny urok nauczycielskiego pedantyzmu

To się dzieje powoli. Wchodzi w różne przestrzenie mojego życia dosyć niepostrzeżenie. Jeszcze z dezynwolturą odpowiadam babci, że ja nie czuje potrzeby, żeby prasować. Ale już naczynia w zlewie lepiej żeby dłużej nie leżały, aby jeść deser należy sprzątnąć talerze po obiedzie i buty pastuję coraz częściej...
Pewnie dzieje się tak trochę dlatego, że jestem coraz starsza, ale widzę też w tym bezpośredni związek z moją pracą. Sala w szkole Montessori to świetny poligon dla pedantycznych nauczycielek. I niektóre (zwłaszcza te niemieckie – stereotypowo, ale prawdziwie) mają to już we krwi, inne muszą się tego nauczyć. Ja się uczę i zaczynam wychodzić z tego obronną ręką. Montessori mówiła, że dziecko czuje potrzebę porządku i przygotowane otoczenie ma mu ten porządek zapewniać. Wtedy będzie też porządkować się „w środku”, w sobie. Wzdycham z rozrzewnieniem kiedy myślę o idealnie uporządkowanych półeczkach w niemieckiej szkole Montessori w Erfurcie, którą miałam przyjemność zwiedzać. Wszystko w pięknych drewnianych pudełkach, poukładane według stopnia trudności i podpisane. Oczywiście nie kończy się na ułożeniu, pod koniec sierpnia, jeden raz. Potrzebna jest ciągła kontrola – wymienianie materiałów (jeśli są takie, z których dzieci w ogóle nie korzystają), uzupełnianie brakujących części, odkurzanie, segregowanie wszelkich pomieszanych, małych elementów i tym podobne czynności.
Trochę to się przedstawia kopciuszkowo. Ale ostatecznie, Kopciuszek dobrze skończył...

piątek, 19 lipca 2013

nowy, niezbędny, podręczny

Ostatnio pewien ksiądz, u którego się spowiadałam, przejął się bardzo moim nauczycielskim powołaniem (sam je tak nazwał) i skierował do mnie prośbę, żebym wybierała jeden podręcznik i potem już go nie zmieniała na następny rok. Opowiedział mi o kobiecie, która przyszła do niego z płaczem, bo nauczycielka jej dziecka po trzech miesiącach zmieniła podręcznik do języka niemieckiego (a wiemy jak drogie są podręczniki do języków).
Odetchnęłam z ulgą, bo przecież ja w ogóle nie każę kupować żadnych podręczników, choć w zaciszu domu lub księgarni je wertuję, żeby odkryć tajemnicę ich niezbędności. No ale problem z podręcznikami jest. Problemem, moim zdaniem, przede wszystkim jest to, że nauczyciel uważa, że bez podręcznika w ogóle sobie nie poradzi, a co więcej, bez podręcznika nie może uczyć! A jeszcze większym problemem jest to, że wydawnictwa muszą przecież zarobić i robią wszystko, żeby przekonać nauczyciela, że on nie tylko nie może uczyć bez podręcznika, ale przede wszystkim – nie może uczyć bez najnowszego podręcznika. Ten najnowszy podręcznik ma zwykle zmienioną okładkę i kolejność rozdziałów.
Ja wiem, że podręcznik pomaga w zorganizowaniu wiedzy oraz w zorganizowaniu pracy nauczyciela i nie wzywam do spalenia wszystkich podręczników świata (choć niektóre przydałoby się spalić). Ale myślę, że dobrze być uważnym i ostrożnym w wyborze podręcznika i w korzystaniu z niego. Może nie trzeba przerabiać wszystkiego od deski do deski, a niektóre rzeczy może warto zgłębić? A może w podręczniku czegoś po prostu nie ma? Może dzieciaki więcej wyniosą z wycieczki do muzeum archeologicznego niż z oglądania mumii, sarkofagów i Światowida na obrazkach (choćby nie wiem jak dobrej jakości był wydruk na papierze kredowym rzecz jasna)?
Takie to przemyślenia. I to w trakcie wakacji.

sobota, 29 czerwca 2013

Moi trzecioklasiści


Zakończenie roku szkolnego to jest miły dzień, nawet kiedy pada deszcz. I miło jest następnego dnia jeść śniadanie przy stole zastawionym kwiatami. Ale w rankingu najmilszych rzeczy zwyciężają te:
  • Mama trzecioklasisty P.: „Ja chciałam Pani bardzo podziękować. Bo to, że P. jest taki to też pani zasługa. I wie pani, on uwielbia szkołę. Bardzo chcieliśmy to osiągnąć i myśleliśmy, że w naszym systemie edukacji jest to niemożliwe, ale tutaj, wam się to udało.”
  • Książka Dzikie stwory. Sztuka wychowania chłopców z dedykacją: „Jadwidze za 3 lata udanej pracy nad naszym synem”.
  • Kartka z podziękowaniem napisanym po włosku przez O. To taki chłopiec, z którym wiele pracowałam i ostatnio zaczął chodzić do mnie na dodatkowe zajęcia z języka włoskiego. I specjalnie zadzwonił do cioci z Włoch, żeby się dowiedzieć jak napisać to podziękowanie.
  • I rzeźba zrobiona własnoręcznie przez pierwszoklasistkę M. Zrobiła taką bardzo sympatyczną dziewczynkę, którą mogę sobie posadzić na półce.
  • A pani M2 dostała naszyjnik, który jej uczeń kupił za pieniądze, które dostał na dzień dziecka. I czekał z tym naszyjnikiem przez miesiąc, żeby jej wręczyć na zakończenie roku!
    .
To były naprawdę dobre trzy lata.

wtorek, 25 czerwca 2013

Zielono i szkolnie - ostatnia prosta

Jesteśmy na Zielonej Szkole. Myślałam, że pierwsze dwa dni będą najtrudniejsze, a potem to już z górki, bo wszyscy się przyzwyczają, że nie ma rodziców, że śniadanie jest o ósmej, że po śniadaniu sprzątamy pokoje, że trzeba się zapytać czy można odejść od stołu, że zorientują się, że należy umyć włosy i nie będą narzekać, że są głodni, albo zmęczeni, albo, że jest nudno, albo że tęsknią, albo: „proszę pani, a czy dzisiaj będziemy się kąpać w basenie, a czy możemy iść na boisko, a co się dzisiaj będzie działo, a on już się strasznie długo huśta na huśtawce, a ja jeszcze się w ogóle nie huśtałam, proszę pani chciałbym siedzieć przy innym stole, bo oni tam przeklinają, a kiedy pójdziemy do sklepu...?” No a tu właściwie z dnia na dzień coraz ciężej, coraz większe zmęczenie wewnętrzne i zewnętrzne. Pani A., jedna z nas pięciu, opiekujących się tą czterdziestoosobową gromadką, stwierdziła, że to chyba dlatego, że z dnia na dzień coraz bardziej wchodzimy w ich historie, w ich różne problemy. Bo można by ich zdrutować, zakazać, nakazać i się nie przejmować. No ale my słuchamy, słuchamy, patrzymy, jesteśmy. A potem rozmawiamy o tych dzieciach i właściwie to rzadko o czymkolwiek innym, nawet jak się staramy. I te rozmowy się ciągną bez końca, bo to jest czterdzieści różnych światów do omówienia... Ale już naprawdę za trzy dni wakacje.

środa, 5 czerwca 2013

Może jeszcze pana pszczelarza

Czerwiec. Kiedy nauczyciel słyszy to słowo, to przechodzą go ciarki. Chociaż może jest w tym też coś z dreszczu emocji, bo w końcu za miesiąc wakacje, ale to wszystko co stoi wcześniej na przeszkodzie, nie pozwala na przedwczesną euforię.
I tak rozpoczynam ten czerwiec w mojej szkole i myślę sobie: no nie dajemy sobie raczej luzu i spokojnego czasu na klasyfikację, wypisywanie świadectw i powolne domykanie tego roku szkolnego i przygotowanie się do kolejnego, bo u nas w czerwcu będzie się działo... i to intensywnie, i na wszystkich frontach.
Zacznijmy od tego, że już jest ciężko, bo ciągle pada. I nie chodzi mi o to, że nie lubię deszczu, bo wolę jak świeci słońce. Nie – chodzi o problem zasadniczy – w naszej szkole przecieka dach. Nie jest to na pewno dobra reklama, ale też nie da się tego w żaden sposób ukryć i na pewno plotki na ten temat krążą po Krakowie. Przecieka i to w wielu miejscach. Na szczęście jest nieoceniona pani woźna, która zawsze czujnie czeka z miskami, wiadrami i mopem. My robimy zdjęcia, bo wszystko wygląda na to, że w wakacje zostanie dach załatany, więc liczymy, że potem będziemy z nostalgią wspominać te wiaderka porozstawiane w różnych miejscach. Ale dach to jest problem generalny – utrudniający i rozpraszający, natomiast kolejne sprawy, to takie, które my sami sobie fundujemy. A więc zaczynamy od dnia sportu. Sprawa klasyczna – czerwcowa. Będzie jutro, myślę, że raczej na mokro. Następnie w weekend uroczyste zakończenie kursu Montessori, w którym uczestniczyli właściwie wszyscy nauczyciele z naszej szkoły, a prowadzili go dla nas przeuroczy niemieccy nauczyciele z Erfurtu. Wiąże się to z organizacją bankietu w budynku naszej przeciekającej szkoły i prezenty, wzruszenia, podziękowania, jedzenie i może tańce... Od poniedziałku rozpoczynamy tygodniowy festiwal literacki dla całej szkoły o tematyce „Baśnie słowiańskie”. W trakcie tego tygodnia trzeba gdzieś wcisnąć niezwykłą lekcję przyrody – przyjadą do nas ludzie z żywymi ptakami. No i w innym terminie nie mogą... Musimy też zrobić ostatnie próby przedstawień przygotowywanych na piknik rodzinny, który z kolei jest planowany na kolejny weekend czerwca (niech żyje czerwiec!). Potem już tylko rada klasyfikacyjna i wypisywanie świadectw. Wszystko uwieńczymy Zieloną szkołą na Roztoczu. Ale może dałoby się jeszcze w jakimś momencie zaprosić pana pszczelarza, który opowiada w bardzo ciekawy sposób o swoim zawodzie. Aha i zapomniałabym o dniach adaptacyjnych dla przyszłorocznych uczniów i o zebraniu informacyjnym dla ich rodziców.
Ani się obejrzę, a już będzie koniec czerwca. Może nie będzie padać. I pewnie będę się cieszyć, że tak wiele dobrego udało się zrobić i udało się przeżyć.

piątek, 31 maja 2013

Tabliczka mnożenia

W szkole takiej jak moja przyswajanie wiedzy na ogół odbywa się mniej boleśnie niż w szkole tradycyjnej. Aczkolwiek jest to okupione dużą pracą i pomysłowością nauczycieli. Czasem trzeba się długo nagłówkować, żeby dziecko do czegoś zachęcić. Są dzieci, które jeden po drugim realizują poszczególne materiały, wszystko je interesuje i po prostu muszą pracować bez wytchnienia. Chcą kilka razy dziennie układać wszystkie działania z tabliczki mnożenia i są szczęśliwe, że już umieją tę tabliczkę mnożenia i jest świetnie. Ale są dzieci, które na słowo: „tabliczka mnożenia” uciekają w najciemniejszy kąt sali z książką i udają, że są bardzo pochłonięte czytaniem. Tak mniej-więcej zachowywała się drugoklasistka Z. Miałam na nią różne sposoby, przerabiałyśmy tabliczkę w różnych wariantach i na różnych materiałach. Ze mną to jeszcze jakoś to szło... Ale jak zostawała sama z tą tabliczką, to zupełnie się jej wszystko rozjeżdżało. I wiele było jęczenia i zawodzenia jakie to nudne i beznadziejne i w ogóle w życiu niepotrzebne. Właściwie to trochę się poddałam. Pilnowałam, żeby co jakiś czas wracała do tematu, ale szło zawsze jak po grudzie. Do dnia, kiedy pani M. zachorowała i na zastępstwo przyszedł pan Ł. ze świetlicy. Mała Z. go uwielbia i został od razu przez nią zaanektowany na cały czas pracy własnej. Powiedziałam: „Dobrze, ale ćwiczycie tabliczkę mnożenia”. No i w trzy dni zostały opanowane najtrudniejsze iloczyny (w tym mityczne 7x8). Ćwiczono na różne sposoby, ale z żelazną konsekwencją. Pan Ł. ma zasługi na polu edukacji, Z. ma tabliczkę mnożenia w głowie, ja mam jedno dziecko więcej w klasie umiejące mnożyć w zakresie stu i nowe spostrzeżenia dotyczące kanałów którymi można docierać do dzieci z wiedzą.

wtorek, 21 maja 2013

Trochę o poezji, więcej o teście

Wieczór poetycki i noc w szkole bardzo udane! Zaangażowanie i skupienie recytujących, zasłuchanie słuchających... I wspólna kolacja i berek o zmierzchu (panie były berkami) i planszówki wśród śpiworów i karimat. Ale właściwie to dzisiaj nie o tym. Bo dzisiaj jestem świeżo po Ogólnopolskim badaniu Umiejętności Trzecioklasistów i intensywnie się zastanawiam co to badanie ma badać?
Na teście z języka polskiego nie było ani jednego zadania dotyczącego ortografii, czy gramatyki języka polskiego. Dzieci nie musiały też napisać żadnego własnego tekstu – choćby 5-zdaniowego. Były dwa teksty do przeczytania i pytania do tych tekstów. Przy czym jeden tekst właściwie dotyczył edukacji przyrodniczej, bo opisywał jak wykonać doświadczenie przedstawiające zjawisko zaćmienia księżyca (nie mam nic przeciwko edukacji przyrodniczej, ale to była część polonistyczna testu).
Test z matematyki składał się z samych zadań nietypowych, w których trudne były nie tyle obliczenia, co sposób dojścia do rozwiązania. Oczywiście, takie zadania też powinny pojawiać się w testach, ale nie może on składać się tylko z takich zadań. Poradzą sobie z tym dzieciaki, które są mocne w matematyce i może nawet napiszą na maksymalną ilość punktów. Ale co z dziećmi, które maja przeciętne umiejętności matematyczne – dla nich te zdania już są trudne. A co z tymi, które są naprawdę słabe, mimo że wkładają wiele pracy w naukę matematyki? Takie dzieci właściwie mogły wyjść z sali już na początku testu. Bo tu nie chodziło o czas. One mogłyby czytać te zadania po piętnaście razy, ale i tak by ich nie zrozumiały, ponieważ stopień abstrakcji był dla nich nie do przeskoczenia.
Nie wydaje mi się, żeby Instytut Badan Edukacyjnych, który jest odpowiedzialny za ten test, cokolwiek w ten sposób zbadał... Ale nasi trzecioklasiści dostali dzisiaj lody i mam nadzieję, że już od jutra z zapałem wrócą do matematyki i do pisania swoich historii i do poezji, w której ostatnio zasmakowali.

czwartek, 16 maja 2013

Wieczór poetycki


Z panią M. postawiłyśmy sobie ambitne zadanie: zachęcić dzieciaki do czytania poezji. Zainteresować ich, wciągnąć, podpuścić do uczenia się na pamięć, recytowania, szukania nowych autorów, czytania, a może nawet pisania własnych wierszy... Zainspirowała nas do tego pani D. - wychowawczyni starszych klas, polonistka. Zorganizowała u siebie w klasie wieczór poetycki. Najważniejsze było to, że odbywał się tylko w gronie dzieci. To nie miał być występ i odklepywanie przed rodzicami wyuczonych wierszyków. To miało być wspólne dzielenie się tym, co nam się podoba, co nas wzrusza, albo nas śmieszy. Pani D. zadbała o odpowiedni nastrój: poczęstunek, przyciemnione światło i już można to poczuć... Podobno dwoje uczniów siedziało pod ławką i pisało wiersz; to było to miejsce i ten moment – nadeszło natchnienie. Jakiś nauczyciel w trosce o ich oczy chciał zapalić światło. Pani D. cicho, ale stanowczo zaprotestowała: „Słuchaj, to jest tylko chwila, myślę, że ich oczom nie zdąży to zaszkodzić, a natchnienie mogłoby uciec”.
Kiedy opowiedziałyśmy w klasie o naszej koncepcji spotkałyśmy się z pomrukiem dezaprobaty... „Proszę pani, ale ja to wierszyki czytałem jak miałem cztery lata”. Jednak brnęłyśmy w to dalej. I dzień po dniu sytuacja nabrała lepszych barw. My przyniosłyśmy stosy książek z ulubionymi wierszami, dzieci zaczęły odgrzebywać w pamięci śmieszne historyjki i rymowanki i też przynosić książki. Czytaliśmy wspólnie, zaśmiewając się, i oni czytali samodzielnie, wysłuchaliśmy kilku recytacji, parę osób przepisało ulubione wiersze. Zapał wzrósł, kiedy pojawił się jeszcze jeden pomysł: po wieczorze poetyckim zostaniemy na noc w szkole. No tak. To już właściwie cała klasa nastawiła się entuzjastycznie do poezji.
Rzecz odbędzie się jutro. Pani M2 przygotowała wiersz Gałczyńskiego „Strasna zaba. Wiersz dla sepleniących” , ja wystąpię z „Panem Tralalińskim” Tuwima. Nie wiem co ma w planie pani M. Mam nadzieję, że nas czymś zaskoczy.

niedziela, 12 maja 2013

W amerykańskim lesie

Pojechałam do Ameryki, żeby zwiedzić pewną szkołę. Ta szkoła znajduje się w lesie. Tak więc będąc pierwszy raz w Ameryce, spędziłam tydzień w amerykańskim lesie. I muszę powiedzieć, że było warto. Przedszkole mieści się w drewnianym żółtym domu z werandą, natomiast szkoła w budynkach wymierającej parafii, kawałek dalej. Byłam tam z moją koleżanką K. - panią od przyrody. Mieszkałyśmy w miniaturowym domku pani dyrektor, który znajduje się w tym samym lesie, jakieś 50 metrów od przedszkola. Pani dyrektor nigdy nie zamyka swojego domu na klucz, a jeśli w przedszkolnej kuchni czegoś zabraknie, to kucharz zagląda do jej domku i bierze co mu potrzebne. Poraziła nas prostota idąca w parze z profesjonalizmem. Półki nie są przepełnione, materiały dydaktyczne wyglądają na mocno wysłużone, obiad jest dowożony z przedszkola do szkoły na skuterze, wnętrza są przytulne i domowe. A w tym wszystkim widzi się nauczycieli, którzy dokładnie wiedzą co robią i wiedzą dlaczego są w tym miejscu, w tym lesie w pobliżu małego miasteczka, gdzie – zaryzykuję to stwierdzenie – nie dzieje się nic, a ludzie przemieszczają się tylko i wyłącznie samochodami. I widzi się uśmiechnięte dzieci, które z zapałem zabierają się do pracy. I to są te szczęśliwe dzieci, które raz na tydzień wychodzą do lasu. W tej amerykańskiej plastikowej rzeczywistości z telewizorem na pierwszym planie, oni potrafią siedzieć w kręgu pod drzewami i w skupieniu przez 40 minut słuchać opowieści nauczyciela o spotkaniu z sokołem i o polowaniu na jelenia. Dobrze było to zobaczyć...

wtorek, 23 kwietnia 2013

Co się dzisiaj działo...


Wspominałam już o tym, że niewiele jest w mojej szkole normalnych lekcji, a o poranku odbywa się tak zwana praca własna. I to wtedy właśnie jest czas, w którym dzieci zdobywają wiedzę i ćwiczą swoje umiejętności. Nie będę zagłębiać się w teorię, może się w nią kiedyś zagłębię. Napiszę tylko co, kto dziś rano zrobił. Wszystkich nie wymienię, ale było mniej-więcej tak:

N. (druga klasa) zajmowała się tematem zbóż, który zaczęła wczoraj. Na podstawie specjalnego materiału nauczyła się je rozpoznawać, dowiedziała się w jakich krajach rosną i co z nich otrzymujemy. Dziś uzupełniła materiał, przynosząc ryż biały, kus kus, płatki kukurydziane i mąkę żytnią. Następnie stworzyła własną książkę z rysunkami zbóż i krótkimi opisami.
J. (druga klasa) wymyślił, że odrysuje od szablonu mapę Europy i pokoloruje ją. Potem w każdym państwie wyciął okienko, w którym napisał numer. W legendzie pod danym numerem będzie ciekawostka o określonym państwie. Jutro zaczyna szukać informacji, które będzie mógł wykorzystać. Dzisiaj zdążył jeszcze napisać dyktando na „ó” wymienne
M. (zerówka) pomagała J. kolorować mapę. Potem pracowała ze mną i poznała znaki większości i mniejszości, porównując liczby na kolorowych koralikach.
N. (trzecia klasa) wypełniała karty pracy z matematyki dotyczące dodawania w pamięci w zakresie 100. Wiedziała, że musi to zrobić, żeby móc kontynuować pisanie scenariusza sztuki, którą chce pokazać z dwójką innych dzieci przed całą klasą.
Z. (druga klasa) jest wielką miłośniczką psów. Wybrała kilka ras, o których zaczęła pisać własną książeczkę. Potem pomogła młodszej M. dopasować podpisy do części ciała żółwia.
T. (pierwsza klasa) zajmował się obliczeniami pieniężnymi. Układał określone sumy ze specjalnych banknotów i monet przeznaczonych do celów edukacyjnych.
B. (zerówka) od pewnego czasu jest zafascynowany językiem hebrajskim i jest również zawiedziony, że nikt ze szkoły nie jest w stanie go tego języka pouczyć. Dziś odrysował mapę i flagę Izraela oraz napisał po hebrajsku Jahwe.
F. (pierwsza klasa) utrwalał sobie rozpoznawanie godzin na zegarze.
A. (pierwsza klasa) poznawał figury geometryczne - uczył się ich nazw, odrysowywał je i tworzył z nich wzory.
G. (druga klasa) stworzył własną grę planszową, do której napisał instrukcję.

I jeszcze więcej się działo. I dobrze się działo. I tak dzień za dniem. A dziś jeszcze okna otwarte i prawdziwa wiosna się przez nie wpycha. Chce się tam wracać.

piątek, 19 kwietnia 2013

Gazeta

Kiedy byłam mała, a może już nawet trochę starsza, to chciałam być dziennikarką. Cieszyła mnie wizja tego, że piszesz coś, co potem przeczyta dużo ludzi, że możesz przeprowadzać wywiady, spotykać się z ciekawymi osobami, że potem twój podpis widnieje pod artykułem; wyobrażałam sobie dobrze prosperującą redakcję – telefon się urywa, wiadomości z ostatniej chwili, spotkania redakcji, debaty, wciągające historie... Ogólnie miałam wizję rodem z amerykańskiego serialu i bardzo mi się taka praca wydawała pociągająca. Dziennikarką nie zostałam i chyba dobrze, bo raczej bym się mogła rozczarować, za to praca nauczyciela wciąż dostarcza nowych wyzwań i okazało się, że moje potrzeby dziennikarskie też można, dzięki niej, zaspokoić.
Na początku zeszłego roku szkolnego zebrałam wszystkich trzecioklasistów i oznajmiłam im, że zakładamy gazetę. Obwołałam się autorytarnie redaktorem naczelnym, ale do rozkręcenia sprawy – było to konieczne. Pomysł gazetki szkolnej, niby nie jest nowatorski, lecz żeby to wszystko działało elegancko i żeby gazeta wychodziła co miesiąc, to trzeba się trochę nagimnastykować. Poza tym zależało mi na tym, żeby oni poczuli trochę ten redakcyjny klimat (rodem z amerykańskiego serialu). Tak więc co tydzień siadaliśmy razem wokół stołu i wspólnie planowaliśmy kolejny numer. Na następnych spotkaniach czytaliśmy spływające artykuły, a dzieciaki uczyły się jak konstruktywnie chwalić lub krytykować. Ostatnie spotkanie przed wyjściem nowego numeru było zawsze przeznaczone na składanie gazety (była drukowana na stronach A3 i trzeba je było poskładać do formatu A4 i połączyć środek z okładką). Potem wyznaczona para dzieci rozdawała gazetę po całej szkole i jak przyjemnie było patrzeć, kiedy wszyscy (uczniowie i nauczyciele) danego popołudnia z nosami w naszej gazecie.
Pamiętam jedno spotkanie, kiedy moja redakcja miała szampański humor i nie dało się z nimi zrobić zupełnie nic, taka odchodziła głupawka. Zdenerwowałam się: powiedziałam, że jak tak to ma wyglądać, to niech sami ustalą co będzie w tym numerze, kto napisze i na kiedy; potem wstałam i wyszłam. Trochę podsłuchiwałam przez drzwi. Zrobiła się cisza i po chwili F. przejął dowodzenie. Jak wróciłam po piętnastu minutach to wszystko ustalone i rozpisane.
Gazeta istnieje dalej, tylko teraz w redakcji są tegoroczni trzecioklasiści, a fotel redaktora naczelnego przejęła pani M2. I są recenzje, wywiady, przepisy kulinarne, wiadomości sportowe, krzyżówki i dział „debiutanci” gdzie piszą młodsze dzieci. I widzę jak starannie piszą i przepisują teksty po trzy razy, żeby nie było błędów, chociaż wiem jakie to dla nich katusze i w innych przypadkach ciężko ich do tego namówić. I znowu są raz w miesiącu popołudnia, kiedy wszyscy z nosami w naszej gazecie.
Może któreś z nich będzie miało w przyszłości redakcję z prawdziwego zdarzenia...

niedziela, 14 kwietnia 2013

Im więcej, tym lepiej

W „Dzieciach z Bullerbyn” kiedy Lisa opowiada o szkole, do której chodzą, wspomina jeden taki dzień, kiedy przyszli, a szkoła była pusta. Nie było ani dzieci, ani pani nauczycielki. Zapukali więc do pokoju pani, która mieszkała nad salą lekcyjną i okazało się, że pani jest chora. Szóstka z Bullerbyn spędziła u niej cały ten czas, przez który miały trwać lekcje, sprzątając, gotując, a potem czytając książki z jej biblioteczki. Pamiętam, że ten fragment robił na mnie wielkie wrażenie w dzieciństwie i dzisiaj nadal je robi.
U mnie w szkole dużym problemem jest czas obiadu. Nauczyciele zmęczeni. Dzieci mniej zmęczone i czują powiew świetlicowej wolności. Trzeba ich doprowadzić do jadalni. Usadzić przy wspólnym stole. Siedzą nieporządnie, albo w ogóle nie siedzą, wchodzą pod stół, gadają strasznie głośno. Ten chce tylko ziemniaki, tamten tylko mięso, tylko surówkę, bez surówki, żeby marchewka nie dotykała ziemniaków, czy można dokładkę, nienawidzę tej zupy, gdzie jest mój kubek, zupa się wylała...Wobec powyższego, bardzo mi odpowiadało, że w czasie obiadu opiekę nad dzieciakami przejmują nauczyciele świetlicy. Nie był mój ten cały stołówkowy chaos i nie ja go musiałam ogarniać. Ale w pewnym momencie sprawy wyglądały już tak nieciekawie, że trzeba było jakoś temu zaradzić. Poczułam, że chyba jednak ten problem musi stać się też moim problemem i że moi uczniowie nie przestają być moimi uczniami wraz z wybiciem godziny obiadu. Główną trudnością było to, że nauczyciele świetlicowi nie mogą siedzieć z dziećmi przy stole, bo muszą wydawać obiady. Jest to do tego stopnia pochłaniająca praca (biorąc pod uwagę wszelkie warianty obiadu ucznia podstawówki), że nie ma szans na to, żeby zwrócić uwagę na to co się przy tych stołach dzieje. Uradziliśmy, że każdego dnia dwóch dodatkowych nauczycieli, którzy w tym czasie kończą zajęcia, będzie jeść obiad razem z dzieciakami. To czego tak bardzo się bałam i przed czym ochoczo uciekałam do domu, stało się faktem... I co się okazało? Że wcale nie jest tak źle. Nie mówię, że dzieci od razu zaczęły stosować wszelkie zasady savoir-vivre'u, że zrobiło się cicho i słychać było tylko, wydawane od czasu do czasu przyciszonym głosem, sądy na temat zupy lub drugiego dania... W żadnym razie nie. Ale dzieci zaczęły zachowywać się z większą ogładą, a ja mam szansę zobaczyć dlaczego zachowują się tak, a nie inaczej. To są po prostu kolejne chwile, które z nimi spędzam. Inny kontekst niż zwykle, inne rozmowy niż zwykle. Takie rozmowy obiadowe. I już tak nie uciekam do domu, tylko sobie siedzę aż wszyscy skończą i zawsze się jeszcze czegoś ciekawego dowiem.
A jak mi się to łączy z dziećmi z Bullerbyn? Chodzi mi o więź. Więź, która ma szansę tworzyć się między nauczycielem a uczniem, dzięki wszystkim tym sytuacjom w jakich nauczyciel i uczeń się spotykają. Im więcej takich sytuacji, tym lepiej ich znam i tym łatwiej jest mi do nich przychodzić każdego dnia.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Żaglowiec na czasy kryzysu

Bywa ciężko...Czasem jest konkretny powód, a czasem chyba za długo i za intensywnie się działa bez żadnego kryzysu, niekiedy nie pozwalając sobie na spadek formy. I ten kryzys w końcu przychodzi.
Pewnego popołudnia przyszedł tak właśnie znienacka. Mieliśmy już iść na obiad; wtedy jest moment ustawiania się w pary, żeby to jakoś wyglądało. I ja poczułam ogromną niemoc i głos nie wychodził mi z gardła i tak bardzo nie miałam siły powtarzać po raz nie wiadomo który dokładnie tego samego. Moje myśli były w tamtym momencie pewnie takie: „Ile razy można? Do nich nic nie dociera. Tyle w to wkładam wysiłku, tyle razy im powtarzam, a tu nic. To zupełnie nie ma sensu. Ja już nie dam rady.” Skapitulowałam. Na szczęście w pobliżu była pani M2, która mnie uratowała i wzięła ich na obiad. Ja udałam się pospiesznie do domu, żeby mnie za dużo nie pytali, co mi się stało i czy panią boli głowa? Popołudnie poświęciłam na relaks i na rozmyślania nad zjawiskiem wypalenia zawodowego, które nagle objawiło mi się jako realny problem, kiedy wyobraziłam sobie ile takich kryzysów przeżywa nauczyciel w ciągu długich, długich, coraz dłuższych lat swojej pracy. Jaki jest ratunek? Powoli zaczynam tworzyć sobie listę tego co pomaga: inni ludzie, którzy wiedzą o co chodzi (zazwyczaj inni nauczyciele, którzy w danym momencie kryzysu nie przeżywają), rodzina, ciepła kąpiel, czekolada, dobry film o przesłaniu pozytywnym, wspomnienia momentów, kiedy się udało ( na przykład wspólna szarlotka w pierwszy dzień wiosny).
Ja wtedy akurat miałam szczęście, bo ratunek przyszedł do mnie sam. I tak też czasem bywa... Następnego dnia z samego rana, kiedy jeszcze nie do końca byłam pogodzona z moją nauczycielską dolą, wszedł do klasy F. z czwartej klasy, który był moim uczniem przez połowę drugiej i przez trzecią klasę. W ręku torebeczka wyraźnie prezentowa. I zawstydzony mówi: „Proszę pani, bo ja chciałem to pani już dać na koniec roku, ale nie zdążyłem tego zrobić, potem chciałem na dzień nauczyciela, ale też się nie wyrobiłem, potem na Mikołaja... No ale dopiero dziś przynoszę.” I w środku własnoręczny szkic statku (żaglowca) w ramce, i na tym tle napis z podziękowaniem za półtora roku opieki i za pomoc w przewalczeniu tabliczki mnożenia. Jednak chcę być nauczycielką. Obrazek został zawieszony w okolicach mojego biurka, żebym kierowała na niego wzrok w czasach kryzysu.

piątek, 5 kwietnia 2013

Gdzie się podziały wycieczki do lasu i popołudnia na podwórku?

W naszej szkole codziennie koło godziny 11.00 wychodzimy na podwórko. Musiałaby chyba szaleć burza z piorunami, żebyśmy nie wyszli. Jesteśmy bardzo konsekwentni w tym wychodzeniu – czy pada deszcz, czy śnieg, czy jest błoto po kostki, czy śnieg po kolana. Tak to zostało ustalone i tak ma być.
Obserwujemy dzieciaki z panią, którą będę zmuszona nazwać panią M2 (w odróżnieniu od pani M., która pracuje ze mną w jednej klasie, pani M2 jest wychowawczynią klasy równoległej). Co robią: grają w piłkę – to oczywiste, budują szałasy ze znalezionych patyków, mieszają błoto z trawą na obiad, łupią duże kamienie na mniejsze kamienie, sprawdzają głębokość naszej - stale obecnej przy wyjściu ze szkoły - kałuży (ale to tylko ci co mają gumiaki), przeskakują przez tę kałużę, budują tamy ze śniegu, chowają się pomiędzy zaparkowanymi samochodami, biegają w kółko bez wyraźnego celu. Są też zabawy, które nazwałabym fabularyzowanymi; one przychodzą i odchodzą – na przykład zabawa w ludzi pierwotnych, w Indian, w partyzantów, w bazy, w zakładników, w Gwiezdne Wojny. Wracają często ubłoceni albo mokrzy, trochę na nich wtedy pokrzykujemy i suszymy masowo skarpetki na grzejniku. Ale dobrze wiemy, że potrzebują tego czasu jak mało czego innego.
Była u nas w tym roku pewna Amerykanka, która ma swoją małą szkołę Montessori niedaleko Atlanty w Stanach Zjednoczonych. Przeprowadzała warsztaty, podczas których prezentowała obszerny program do nauki przyrody, który sama opracowała. Szczególnie utkwiła mi w pamięci jedna rzecz, o której powiedziała. Zaczęła od tego, że u niej w szkole jest taka zasada, że dzieciaki co najmniej raz w tygodniu idą do lasu. Stwierdziła, że przecież, jeśli spojrzymy na oś czasu od momentu kiedy człowiek pojawił się na świecie, to ludzie jednak zawsze spędzali większość dnia na powietrzu. Ona też wspominała swoje dzieciństwo, kiedy to wracała ze szkoły i od razu wychodziła na podwórko, gdzie była już do wieczora. Zapytała nas przekornie: „Może to co teraz obserwujemy – to siedzenie w biurach z klimatyzacją po wiele godzin i spędzanie czasu w samochodach, to jest tylko taki nieudany eksperyment?”.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Ale czy to dziecko się nie cofa?

Niedawno był w naszej szkole dzień otwarty. Takie przedsięwzięcie wymaga poświęceń, bo trzeba zostać w szkole do wieczora, sprawiać wrażenie w pełni profesjonalnego nauczyciela i odpowiadać na bardzo dużo pytań, z których większość się powtarza. Takie przedsięwzięcie jest o wiele trudniejsze, kiedy uczy się w szkole Montessori. Bo takich dziwów jak u nas, to jeszcze ludzie nie widzieli. O wszystkim dziś nie będzie, bo byłoby tego sporo... Tylko o grupach mieszanych wiekowo, dlatego, że jedna pani bardzo się martwiła, że dzieci się cofają w rozwoju, przebywając w jednej klasie z dziećmi młodszymi.
Rzeczywiście stworzona przez Marię Montessori metoda zakłada nauczanie w grupach mieszanych wiekowo, w przedziałach 3 do 6 lat, 7 do 9 lat i 10 do 12 lat. W praktyce oznacza to, że mam w klasie pierwszoklasistów, drugoklasistów i trzecioklasistów (w odpowiednich proporcjach – w sumie dzieci jest 21). Uważam, że jest to warunek nieodzowny, aby móc tę metodę z powodzeniem stosować. Może niektórym kojarzy się to z zacofaniem i z małymi wiejskimi szkołami, gdzie wszystkie dzieci z konieczności były w jednej klasie. Ale tak właściwie, jeśli chwilę się zastanowimy, to dlaczego wszystkie siedmiolatki trzeba zamknąć w jednej klasie i broń Boże nie wpuszczać do nich żadnego ośmiolatka, a już na pewno – dziewięciolatka? Pomijając to, że są to dzieci, które mogły urodzić się w styczniu, a mogły też w grudniu, to naprawdę w ich rozwoju i dojrzałości szkolnej mogą być diametralne różnice. Maria Montessori podała najprostszy chyba, ale jak bardzo logiczny przykład: rodzina, w której są dzieci w różnym wieku. Taka rodzina świetnie funkcjonuje – młodsze dzieci uczą się od starszych, starsze dojrzewają i stają się odpowiedzialne przy młodszych, opiekując się nimi. Tak naprawdę to najwięcej problemów mają matki bliźniaków...
Oczywiście nie wygląda to tak, że wszystkie dzieci naraz zajmują się tym samym zagadnieniem, problemem, zadaniem. Oni maja czas zwany pracą własną, kiedy pracują z materiałem matematycznym, językowym, albo przyrodniczym. Otoczenie musi być odpowiednio przygotowane i dzieciaki muszą być wprowadzane w taki system pracy. Ale nauczyciel nie opędziłby się od pierwszaków, gdyby nie nieocenieni drugo – i trzecioklasiści, którzy wiedzą jak pracować z wieloma materiałami i chętnie uczą tych młodszych, albo sprawdzają poprawność wykonanego zadania. No ale wróćmy do zaniepokojonej mamy: czy ten trzecioklasista się nie cofa? Ona to rozumie, że dla pierwszoklasisty to jest świetne, bo on ma za wzór trzecioklasistów, do których chce równać. No ale te małe dzieci to chyba ciągną w dół tych starszych.
Próbowałyśmy wytłumaczyć zaniepokojonej mamie. Nie wiem, czy zmniejszyło to jej niepokój. Ale tutaj wytłumaczę to jeszcze raz. Ci trzecioklasiści to dopiero mogą rozwinąć skrzydła! Mogą być opiekunami, przewodnikami, nauczycielami. Jak mają wytłumaczyć coś czego się już nauczyli młodszemu koledze, to sami tę wiedzę utrwalają i aktywnie wykorzystują, a jacy bywają przejęci! Młodszy kolega też najprawdopodobniej chętniej przyswoi wiedzę przekazywaną przez kumpla starszego o dwa lata niż przez nauczyciela starszego o dwadzieścia lat, który już trochę zapomniał jak to było w podstawówce.
I jest jeszcze jedna ważna sprawa, o której powiedziała pani M.: jak w ogóle można powiedzieć, że człowiek traci na kontakcie z drugim człowiekiem, dlatego, że tamten jest młodszy? Przecież ten młodszy człowiek ma swój charakter, swoją osobowość, swoje zainteresowania. To jest po prostu drugi człowiek, który bardzo wiele może dać, nawet trzecioklasiście.

czwartek, 28 marca 2013

Rzymski rok szkolny

Przez jakiś czas mieszkałam w Rzymie. Z wielu względów był to dobry czas. To miasto - po tygodniowej majowej, lub co gorsza lipcowej albo sierpniowej wycieczce: przeciskaniu się w upale przez Via del Corso, staniu w kolejkach do muzeów, pizzy dla turystów, oczekiwaniu na autobusy i tramwaje, które nie przyjeżdżają oraz próbach dogadania się z Włochami, którzy nie mówią po angielsku - może zniechęcić. Dla mnie miało dużo czasu i dzięki temu całkowicie mnie wciągnęło i uzależniło od siebie. Pokochałam je miłością bezwarunkową, wiedząc o wszystkich jego przywarach...
Bardzo zależało mi na tym, żeby zaliczyć część praktyk we włoskiej szkole podstawowej. Chciałam zobaczyć jak tam to wszystko wygląda, chociaż wiedziałam , że włoska edukacja nie ma zbyt dobrej sławy. Oczywiście nie było łatwo przebrnąć przez formalności, tym bardziej, że szkoły bardzo niechętnie wpuszczają kogoś obcego. Ale zdobyłam wszelkie potrzebne papierki i mogłam rozpocząć tę przygodę. A przygodą okazał się sam dojazd na miejsce, bo trzeba było jechać metrem, tramwajem i autobusem. Trzeba było również być bardzo czujnym, by wysiąść na właściwym przystanku. Szkoła za murem. Metalowa brama. Domofon. A w środku normalni, żywi, weseli i otwarci, ale też zabiegani i cali pochłonięci swoimi sprawami, Włosi. Trafiłam do czwartej klasy, gdzie wychowawczynią była Cristina, matka trzech synów i żona marynarza - kobieta w średnim wieku, widać, że doświadczona w swojej pracy, uśmiechnięta, spokojna, ze wspaniałym zmysłem obserwacji dzieciaków. Dzieci przyjęły mnie ciepło, serdecznie i z wielkim zainteresowaniem, mimo tego, że właściwie większość z nich pochodziła z innego kraju niż Włochy: byli Filipińczycy, Polak, chłopiec z Rumunii, Cyganka... Poczułam się tam dobrze i chętnie jeździłam ten kawał drogi, żeby się z nimi spotykać. We Włoszech na wychowawczynię w pierwszych klasach podstawówki mówi się maestra (maestro – mistrz), a jeśli dzieci są z nią spoufalone to skracają to do mae, z akcentem na ostatnią literę. Brzmi to miło i rodzinnie. Na długiej przerwie dzieciaki błagały swoją mae, żeby pozwoliła im przynieść odtwarzacz CD i po prostu sobie tańczyli.
Cristina namówiła mnie, żebym zobaczyła też ich zajęcia z teatru. Kiedy do klasy wszedł Francesco - pan od teatru, dzieci radośnie go okrążyły. Francesco - siwiejący, chudy i przygarbiony, w okularach, ubrany niedbale w różne odcienie szarości, z plecakiem zarzuconym na jedno ramię. Cały był taki szary i niedbały, gdzieś obok wszystkiego, z rozkojarzonym wzrokiem i kilkudniowym zarostem. Zeszłam razem z nimi do sali gimnastycznej. No i od tej chwili, przez następne kilka miesięcy byłam świadkiem rzeczy pięknych, wzruszających i niesamowitych. Owszem, to były miłe dzieciaki, ale z pewnością nie były łatwe. A Francesco wyglądający na faceta, który zupełnie nie jest w stanie sobie poradzić z takim żywiołem, okazał się profesjonalistą. Kilka pierwszych zajęć poświęcił tylko i wyłącznie na ćwiczenia ruchowe w połączeniu z rytmem. Uczył ich robić rzeczy razem, idealnie równo. Na przykład chodzili po kole i na cztery mieli wszyscy równocześnie tupnąć. O ile na początku wciąż słychać było pojedyncze, wybijające się tupnięcia, o tyle po kilkudziesięciu powtórzeniach było to jedno potężne tupnięcie. Dopiero po jakimś czasie dostali teksty i zaczęli pracować nad właściwym przedstawieniem. W przedstawieniu brała udział cała klasa. Widziałam efekt końcowy, bo zostałam zaproszona do niewielkiego teatru gdzie dzieciaki z różnych szkół pokazywały swoje dokonania. I to był prawdziwy teatr, który poruszał do głębi i wzbudzał refleksję. Przedstawienie, z którego wyszłam podniesiona na duchu i pomyślałam, że zajęcia z teatru powinny być w szkołach obowiązkowe.

wtorek, 26 marca 2013

Podróżnicy w papierowych łódkach, szarlotka i pierwszy dzień wiosny

Właściwie to moja klasa ma dwie wychowawczynie. Ja jestem tą, która spędza z nimi więcej czasu, ale jest jeszcze druga, bardzo ważna – pani M. Jak to możliwe, że są dwie wychowawczynie? O tym opowiem kiedy indziej i wtedy okaże się jak bardzo dziwna jest moja szkoła... Ale, w każdym razie, dwie wychowawczynie to świetna sprawa.
Ostatnio ujawnił się dosyć mocno problem z dokuczaniem oraz trudności z przyjęciem do grupy nowych dzieci. Jest to w szkołach na porządku dziennym, ale jednak głowiłyśmy się z panią M. nad mądrą godziną wychowawczą – taką, żeby zrozumieli, ale też się nie znudzili, żeby powiedzieć wszystko to co chcemy, ale żeby nie przegadać i żeby im to zostało w głowach. I wymyśliłyśmy. Akcja zakrojona na szeroką skalę. Była miednica z wodą, papierowe łódki, kamyki, piórka i taka mniej-więcej opowieść:
Dawno temu, w jakimś odległym małym kraju grupa podróżników- żeglarzy wymyśliła, że chce wyruszyć razem w świat. Każdy z nich spakował najpotrzebniejsze rzeczy i prowiant na swoją małą łódkę i wyruszyli z portu wszyscy równocześnie. Postanowili, że mimo iż każdy ma swoją żaglówkę, to jednak chcą trzymać się razem. Podróż okazała się wspaniała. Świetnie im się razem płynęło. Każdy z nich miał przydzielone określone zadanie. Czasem, gdy dopływali do jakiejś wyspy, wyładowywali wszystko na brzeg, szli na polowanie, a potem spędzali wieczór przy ognisku, tańcząc i śpiewając. Ale jednak większość czasu spędzali na morzu. Czasem, gdy morze było spokojne, związywali wszystkie żaglówki razem i tak płynęli. Pewnego dnia, kiedy wypływali z jakiegoś małego portu, dwóch obcych żeglarzy zapytało się, czy mogliby się przyłączyć. Nikt im nie odmówił, chociaż można było wyczuć, że nowi żeglarze nie są witani w grupie z entuzjazmem. Podróżnicy, którzy już tak długo płynęli razem, nie chcieli, żeby ktoś zakłócał to co już wypracowali. W swojej grupie czuli się bezpiecznie, dobrze się znali i było im razem bardzo wesoło. Jednakże, byli dość kulturalnymi ludźmi, więc nie przeganiali nowych przybyszów, pozwolili im płynąć. Mimo że nowi bardzo się starali z wszystkimi zaprzyjaźnić, to jednak cały czas zostawali gdzieś „w ogonie”. W ciągu dnia nikt nie okazywał względem nich agresji, ale czasami w nocy ich łódki były obrzucane kamieniami i ktoś podrzucał im złośliwe liściki. Nowi nie zniechęcali się, płynęli nadal za grupą. I tak upływał im czas. Małe łódki przemierzały ocean w poszukiwaniu przygód...
Pewnego dnia zaskoczył ich potężny sztorm. Sprawy wyglądały niewesoło. Wszyscy żeglarze mieli pełne ręce roboty. Mimo, że zawzięcie walczyli z żywiołem, to jednak dwie łódki zatonęły. Na szczęście wszyscy ludzie zdołali się uratować. Poprzesiadali się na pozostałe łódki i z ulgą kontynuowali podróż. Zauważyli, że w obliczu tego nieszczęścia wszyscy się zjednoczyli i połączyli siły, nawet z dwójką nowych żeglarzy. Teraz zdawało im się naturalne, że są wszyscy razem w grupie i każdy z nich jest potrzebny i ważny.
Historia w oryginalnej wersji mówionej była może trochę bardziej barwna i dodatkowo można ją było oglądnąć, bo pani M. manewrowała łódkami w miednicy z wodą. Potem rozmawialiśmy o tym co mogą symbolizować kamienie, które rzucano na łódki nowych podróżników. Rozmawialiśmy o tym, że one odbierały siły i podtapiały te łódki. A przecież można by te łódki „uskrzydlić”, dodać im odwagi do dalszej podróży. Tutaj pojawiły się piórka, na które dzieciaki dmuchały, aby wznosiły się do góry. Potem wypisaliśmy sobie słowa i zachowania, które mogą być kamieniami i te które mogą być piórkami. I tutaj miał być już koniec, ale koniec był o wiele lepszy... A to dzięki pani M., która zadzwoniła do mnie dzień wcześniej i powiedziała tak: „Słuchaj, bo mi się wydaje, że to będzie takie strasznie poważne. A chciałabym, żeby oni też poczuli jak miło nam może być razem. I jeszcze jest pierwszy dzień wiosny. Może ja upiekę jakieś ciasto i zjemy je sobie na koniec”.
No i zjedliśmy na koniec wszyscy razem przepyszną szarlotkę pani M. Było tak, cicho, przyjemnie i uroczyście. Mimo śniegu, mrozu i szarości za oknem poczułam świeżość tego pierwszego dnia wiosny w naszej klasie i pomyślałam, że dobrze, że pani M. płynie razem ze mną w tej papierowej łódce...

poniedziałek, 25 marca 2013

Cisza w tramwaju



"Nikt nie powiedział, że człowiek zdyscyplinowany to taki, który w sztuczny sposób stał się cichy jak niemowa i nie drgnie jak paralityk. Taki człowiek staje się upokorzony, a nie zdyscyplinowany. Zdyscyplinowany jest wówczas gdy może być panem samego siebie, tam gdzie trzeba uszanować pewne reguły współżycia. "
(Maria Montessori)

I co Wy na to? Bo moim zdaniem pani Montessori trafia w sedno (często zresztą jej się to zdarza). Jeśli chcemy osiągnąć cel – w tym wypadku zdyscyplinowaną klasę - zastraszając dzieci, to jaką wartość ma osiągnięcie tego celu? Jest on krótkotrwały i nierzeczywisty. Jak tylko dzieciaczki podrosną, to Pani pokażą co potrafią, a jak nie Pani, to się wyżyją na kimś innym...
Kiedy chodzę po mieście incognito (czyli nie jako pani wychowawczyni) i widzę jakąś wycieczkę szkolną lub przedszkolną, to z zainteresowaniem przyglądam się jak sobie radzą z chodzeniem w parach: czy się rozciągają na długość i są dziury w środku, czy się trzymają za ręce, czy jakieś dziecko drepcze z boku „bez przydziału”. Oj ciężko jest wyegzekwować te pary. No i muszę powiedzieć, że nie odnoszę na tym polu spektakularnych sukcesów. Ale jest coś innego, co wychodzi dzieciakom z mojej klasy świetnie. Jest to mianowicie... cisza w tramwaju. A jak to możliwe? Każdy z nas jechał kiedyś w tramwaju lub autobusie z wycieczką szkolną. Raczej chcemy wtedy jak najszybciej wysiąść, nawet na nie swoim przystanku. Dzieciaki głośno rozmawiają, próbują jak to jest jak się niczego nie będą trzymać, rzucają się na wolne siedzenie, wpadają na siebie przy hamowaniu. Panie pokrzykują, jeśli mają jeszcze na to siłę. Dlatego też pierwsza wycieczka z moją klasą jawiła mi się jako wyzwanie, któremu nie da się sprostać... bo ja bardzo chciałam, żeby ta moja klasa pokazała klasę w tramwaju.
Zaczęłam od rozmowy. Gdzie jedziemy, po co, jaka będzie trasa i że jedziemy tramwajem. Potem powiedziałam im, że bardzo mi zależy na tym, żeby zachowywali się w tramwaju kulturalnie, bo będą tam inni ludzie, którym nie powinniśmy przeszkadzać. Powiedziałam im, że mogą między sobą rozmawiać, ale tylko szeptem, bo jak wszyscy zaczną na głos, to harmider zrobi się nie do zniesienia. I oczywiście było też o ustępowaniu miejsca starszym osobom. Lecz to było dla mnie jeszcze za mało – bo tak to jest gdy jest się młodą, gorliwą nauczycielką. Tak więc na przystanku powiedziałam im: „Słuchajcie, jedziemy naprawdę spory kawałek. Ciekawa jestem, czy ktoś z was potrafiłby nie odezwać się przez całą drogę ani jednym słowem...?”. I jak myślicie, czy ktoś się odezwał? Była cisza jak makiem zasiał, ludzie patrzyli na nas dziwnie, a ja chciałam uciszać rozświergotane studentki, które nam tę ciszę psuły. Ale to jest metoda jednorazowa, albo do stosowania w dużych odstępach czasu... Jednakże cisza w tramwaju nadal im (nam właściwie) wychodzi. Może dlatego, że zawsze im mówię jakie to dla mnie ważne i zawsze pamiętam, żeby ich pochwalić jak im się udało. A godziny, w których jeździmy, to są godziny wszystkich starszych pań, które wtedy jadą na kleparz lub pod halę. I kiedyś jedna z tych starszych pań powiedziała mi, że nigdy takich grzecznych dzieci w tramwaju (to nawet było w autobusie!) nie widziała . Wyobrażacie sobie, że serce nauczycielki wtedy rośnie. To też dzieciakom powiedziałam.

niedziela, 24 marca 2013

o czym tu będzie

Edukacja dotyczy wszystkich. Nawet jeśli już dawno skończyłeś szkołę, to przejdziesz przez nią, być może o wiele bardziej intensywnie, razem ze swoimi dziećmi. Nawet jeśli nie masz dzieci i nie będziesz ich mieć, to szkoła w jakiś sposób Cię dopadnie. Chociażby dlatego, że spędziłeś tam co najmniej 12 lat swojego życia i chcesz, czy nie chcesz, musiało to wywrzeć na Ciebie wpływ. Ile Ci dało dobra, a ile wyrządziło krzywdy, to już sam musisz ocenić. Możesz o tym nie myśleć i się tym nie zajmować, ale szkoła dotyczy nas wszystkich, przede wszystkim w kontekście szerokim – w kontekście społecznym i politycznym. To rodzice wychowują dzieci, nie mam co do tego wątpliwości. Szkoła ich w tym nie zastąpi. Ale szkoła też nie ucieknie od wychowywania i dobrze, żeby wychowywała razem z rodzicami niż antywychowywała, tłumacząc się, że przecież nie może zrobić wszystkiego za rodziców. I o tej szkole, która była, będzie i jest w życiu każdego z nas za mało rozmawiamy. A w każdym razie za mało rozmawiamy w sposób konstruktywny. Narzekamy. Widzimy, że nie dzieje się dobrze. Myślimy o strukturach, testach, statystykach, podstawach programowych, a zapominamy o istocie – o uczniach i o wartościach do jakich powinni być wychowywani.
Bycie nauczycielem jest wyzwaniem, jest też wielkim trudem. Jest przygodą. Wymaga ciągłej otwartości na tych małych lub młodych ludzi, którzy przychodzą każdy ze swoją własną, odmienną, zawsze unikatową, nierzadko trudną historią. Chcę o tym opowiadać i chciałabym o tym słuchać, bo wydaje mi się, że wiele rzeczy musi się w szkołach zmienić, żeby żyło się nam lepiej.