niedziela, 21 września 2014

zamilknąć, słuchać, obserwować, czekać

Drugoklasista S. raczej stroni od czytania i pisania, a już na pewno od pisania literami pisanymi. Bo drukiem to nawet chętnie, ale jak usłyszy o pisanych, to cały wiotczeje, marnieje, smutnieje i gaśnie mu ogień w oczach, a przeważnie jednak ten ogień w sobie ma. Kiedy go zmuszam do ćwiczenia tych pisanych liter czuję się trochę jak kat, trochę jak bardzo nudna nauczycielka i też gaśnie we mnie ogień, który zazwyczaj przynajmniej się we mnie tli. Poza tym trzeba powiedzieć o tym, że S. prawie zawsze ma pomysł na to co chce w danym dniu robić na pracy własnej. Coś przerysowuje, koloruje, tworzy własne książki, mapy i tym podobne. Pracuje wtedy w skupieniu i z zapałem. Ostatnio postanowił zrobić małą książeczkę z piaskami z różnych miejsc świata. Mamy takie piaski w kilku słoiczkach. S. ponaklejał na kartki po szczypcie piasku i chciał podpisać skąd każdy piasek jest. Postanowiłam namówić go na pisane litery. I podpisał pisanymi szybko i bez jęczenia, nawet każdorazowo przychodził do mnie, żeby zaprezentować rezultat.
I tutaj zawsze zaczyna się mój dylemat. Ile mogę czekać? Kiedy muszę namawiać, kiedy zmuszać, kiedy pozwolić żeby sprawy szły swoim biegiem?
W ten weekend oglądnęłam film Summerhill, na faktach (http://www.youtube.com/watch?v=LJtFe6jSEQk) opowiadający o szkole demokratycznej założonej przez A.S. Neill'a w 1921 roku. Szkoła jest dosyć hipisowska i na pierwszy rzut oka wydaje się być chaotyczna, głośna i niepodlegająca żadnym zasadom. Na pewno nie podążyłabym bezkrytycznie za ideami, które głosił jej założyciel. Jednak jest tam wiele elementów bliskich mojemu pojmowaniu edukacji, do których serce mi się wyrywa, ale potem racjonalistycznie każę mu się uspokoić, bo przecież tak się nie da, bo to jest właściwie pójście na wojnę z całym systemem. W szkole Summerhill nie ma obowiązkowych lekcji. Uczniowie sami wybierają zajęcia, na które chcą chodzić, a mogą nie chodzić na żadne. Podobno rekordzistką była dziewczyna, która nie chodziła na lekcje przez 3 lata, ale zwykle po około trzech miesiącach dzieci dobrowolnie stwierdzają, że chcą chodzić na zajęcia. To co mówi na ten temat dyrektorka szkoły jest mi naprawdę bliskie – że jeżeli dziecko nie czuje potrzeby nauczenia się czegoś, jeśli nie interesuje go to, jeśli chęć do nauczenia się nie wypływa z niego samego, z jego wnętrza, to ono po prostu nie nauczy się tego skutecznie, będzie męczyło siebie i swoje otoczenie. Natomiast jeśli nauka jest konsekwencją jego własnego wyboru, jego potrzeby i decyzji to nauczy się o wiele szybciej i to nie będzie powierzchowna wiedza. To jest trudne, bo my byśmy chcieli „odtąd, dotąd”, żeby wszystko szło według planu, który wymyślili sobie kiedyś panowie w garniturach i panie w garsonkach, którzy być może nigdy nie byli dziećmi... A tymczasem trzeba zacząć zupełnie odwrotnie: od dzieci mieszających patykiem w kałuży, wspinających się na drzewa, tworzących tajemne szyfry i mapy, zbierających patyki, kamienie i sznurki, układających misie i lalki do snu.
A kiedy da się tym dzieciom głos, to wtedy dopiero zdarzają się rzeczy niesamowite. W filmie najbardziej podobały mi się sceny zebrań całej szkolnej społeczności Summerhill, na których dyskutuje się o bieżących problemach, ustala się zasady oraz kary dla tych członków społeczności, którzy w jakiś sposób zakłócili życie wspólnoty. Widzimy tam dyscyplinę, szacunek i silne poczucie sprawiedliwości, widzimy też solidarność, zrozumienie i umiejętność przebaczenia.

Mi też czasem się udaje zobaczyć to wszystko w mojej szkole, w mojej klasie; jak powstrzymam się od gadania za dużo, pouczania i moralizowania. Wtedy mogę ich usłyszeć. I nie muszę już nic dodawać.

niedziela, 14 września 2014

historia o dobrych strażnikach

Mam do opowiedzenia taką jedną historię z ostatnich dni, ale nie jest ona związana ze szkołą. Może tylko tak, że przydarzyła się na trasie ze szkoły. Ale jest na tyle wspaniała, że muszę ją opowiedzieć, a mam takie miejsce gdzie mogę to zrobić, dlatego też to zrobię. Historia jest motoryzacyjna, aczkolwiek napisana przez nauczycielkę, która rozpoznaje samochody po kolorach, więc jak czytają ją jacyś panowie lub interesujące się samochodami panie, to proszę o wyrozumiałość... A po przemyśleniach, mam pomysł na puentę, która tę historię ze szkołą zwiąże, więc tym bardziej zaczynam...
W piątek zaraz po szkole miałam iść na pogrzeb. Bardzo mi zależało na tym, żeby tam być i wszystko zaplanowałam tak, żeby to się udało. W wyniku dziwnego splotu wydarzeń jechałam tam nie swoim samochodem (zresztą swojego nie posiadam) i nawet nie żadnym rodzinnym, tylko takim mało mi znanym, jeśli chodzi o prowadzenie, samochodem mojej przyjaciółki. Jadę ulicą Dietla (mieszkańcy Krakowa wiedzą, że jest dwupasmowa i dość chętnie uczęszczana, po prostu jest na niej duży ruch) i patrzę, że świeci mi się kontrolka z akumulatorem. Nawet się zbytnio nie zestresowałam, myślę sobie, że już niedaleko, więc chyba dojadę. Ale stanęłam na światłach, na lewym pasie do skrętu i tak coś nie słyszę, żeby ten samochód kręcił i usłyszałam takie ciche pyrpyrpyr i zgasł po prostu i już oczywiście nie chciał zapalić, a żeby sytuacja była jeszcze ciekawsza – odłamała się plastikowa część od kluczyka, tak, że w stacyjce został tylko ten metalowy kawałek, którego nie mogłam, ani przekręcić ani wyjąć.
Nie miałam żadnego pomysłu na to co zrobię w tej sytuacji, oprócz tego, że zapalę światła awaryjne. Ale nie minęło chyba nawet 10 sekund jak podjechali panowie strażnicy miejscy i uprzejmie zapytali, czy zepchnąć mnie na bok. Przystałam na to z radością i oświadczyłam im, że „spadli mi z nieba” i że to nie mój samochód, nie mam pojęcia co się stało i co mam teraz zrobić, a poza tym to jadę na pogrzeb i bardzo bym chciała na niego zdążyć – trochę się czułam jak blondynka z dowcipów, ale nie byłam w stanie wykrzesać z siebie bardziej mężnej postawy. Na razie sytuacja była taka, że pół samochodu stało jeszcze na ulicy, więc nieco tamował ruch i trochę trzęsły mi się ręce i nie wiedziałam co dalej. Panowie pokazali mi numer na ubezpieczeniu gdzie mam zadzwonić, zapytali czyj pogrzeb i o której, wytłumaczyli co i jak i pojechali. Dodzwoniłam się po kilku próbach, ale okazało się, że nie ma wykupionej takiej opcji, żebym mogła być odholowana przy usterce, tylko jakbym miała wypadek i że muszę dzwonić po pomoc drogową. Oczywiście mi się to nie uśmiechało, bo już wiedziałam, że najpierw będę musiała na nich czekać, nie zdążę na pogrzeb, a potem jeszcze będę musiała za to płacić ciężkie pieniądze. Na szczęście nie zaczęłam nawet dzwonić, a strażnicy zjawili się znowu i wypytali jak tam mi idzie. Opowiedziałam wszystko i jeden z nich stwierdził, że spróbuje odpalić samochód. To się nie udało, ale wymyślił, że mogą mnie zepchnąć całkiem na ten skwerek, tak żebym nie tarasowała drogi. Zostawię trójkąt za szybą i kartkę z moim numerem telefonu i mogę jechać na pogrzeb tramwajem. Zszokowała mnie ta propozycja zupełnie, a przede wszystkim ich żywa chęć pomocy. Przystałam na nią i samochód wylądował w całości na trawniku pośród jakichś kłujących krzaczorów. Pojawił się jeszcze problem z trójkątem, bo okazało się, że nie ma go w tym samochodzie. I w tym momencie pan strażnik nr 1 przeszedł już wszelkie moje wyobrażenia o dobrym strażniku miejskim, bo zaproponował mi, że mi pożyczą trójkąt, tylko muszę go oddać. Pomógł mi zamknąć samochód tym zepsutym kluczykiem, powiedział, że mam uważać na siebie i ja pobiegłam na ten pogrzeb.

O pogrzebie nie będzie. Ale cała historia motoryzacyjna skończyła się dobrze, bo samochód odholowaliśmy z tatą, a trójkąt został zwrócony. I ja chciałam potem wszystkim opowiadać o tych dobrych strażnikach. I jeśli chodzi o puentę, to chciałabym, żeby moi uczniowie powyrastali na takich strażników, takich lekarzy, nauczycieli, sprzedawców, artystów, policjantów, na takich Ludzi – wrażliwych, spokojnych, gotowych do pomocy, umiejących podnieść na duchu...

sobota, 6 września 2014

pochylanie alfabetu

Rok szkolny tutaj zacznę od rozważań na temat kaligrafii, bo tuż przed pierwszym września miałyśmy z moimi koleżankami z pracy krótki kurs kaligrafii zorganizowany w naszej szkole. Ten kurs odbywał się z panem od kaligrafii, który prawie od początku, na różne sposoby, przewija się w naszej szkole. To bardzo ciekawy człowiek, przede wszystkim dlatego, że postanowił w dzisiejszych czasach, utrzymywać się z kaligrafii. Poza tym wygląda jak pan od kaligrafii, zachowuje się jak pan od kaligrafii i na kaligrafii naprawdę świetnie się zna. Kurs był sześciogodzinny, więc nie mogłyśmy zbytnio poszaleć, ale na pewno trochę się wyciszyłyśmy i popatrzyłyśmy jak pięknie pisze pan od kaligrafii. No i ja wyniosłam przekonanie, że ktoś zupełnie niepotrzebnie w okresie powojennym wyprostował nasze szkolne pismo przez co stało się po prostu brzydkie. Dowiedziałyśmy się, że pisma szkolne w całej Europie wywodzą się od kursywy angielskiej powstałej na przełomie XVII i XVIII wieku na potrzeby kupców, którzy potrzebowali pisać szybko, dlatego jest to krój pisma, który umożliwiał pisanie bez odrywania ręki. Kursywa angielska jest pochylona pod kątem 55 stopni. W innych krajach europejskich pismo szkolne jest pochylone, ale u nas postanowiono je wyprostować. Po pierwsze spowalnia to proces pisania, bo pochylanie liter przychodzi naturalnie W wyprostowanym szkolnym piśmie połączenia między niektórymi literami wyglądają sztucznie i naprawdę trudno jest coś napisać ładnie. Przez to, że linie muszą być idealnie pionowe, to bardzo trudno je odwzorować (szczególnie dziecku) i prawie zawsze te literki są jakieś koślawe, tymczasem przy pochyleniu trochę „oszukujemy” nasze oko i łatwiej jest uzyskać ładny efekt – polecam, żeby sobie popróbować.
Tak więc mamy ambitne plany na ten rok szkolny – pochylanie alfabetu. Powoli i ostrożnie oczywiście. Zobaczymy co na to powiedzą nasze pierwszaki i ich rodzice...