Drugoklasista
S. raczej stroni od czytania i pisania, a już na pewno od pisania
literami pisanymi. Bo drukiem to nawet chętnie, ale jak usłyszy o
pisanych, to cały wiotczeje, marnieje, smutnieje i gaśnie mu ogień
w oczach, a przeważnie jednak ten ogień w sobie ma. Kiedy go
zmuszam do ćwiczenia tych pisanych liter czuję się trochę jak
kat, trochę jak bardzo nudna nauczycielka i też gaśnie we mnie
ogień, który zazwyczaj przynajmniej się we mnie tli. Poza tym
trzeba powiedzieć o tym, że S. prawie zawsze ma pomysł na to co
chce w danym dniu robić na pracy własnej. Coś przerysowuje,
koloruje, tworzy własne książki, mapy i tym podobne. Pracuje wtedy
w skupieniu i z zapałem. Ostatnio postanowił zrobić małą
książeczkę z piaskami z różnych miejsc świata. Mamy takie
piaski w kilku słoiczkach. S. ponaklejał na kartki po szczypcie
piasku i chciał podpisać skąd każdy piasek jest. Postanowiłam
namówić go na pisane litery. I podpisał pisanymi szybko i bez
jęczenia, nawet każdorazowo przychodził do mnie, żeby
zaprezentować rezultat.
I
tutaj zawsze zaczyna się mój dylemat. Ile mogę czekać? Kiedy
muszę namawiać, kiedy zmuszać, kiedy pozwolić żeby sprawy szły
swoim biegiem?
W ten
weekend oglądnęłam film Summerhill, na faktach (http://www.youtube.com/watch?v=LJtFe6jSEQk) opowiadający
o szkole demokratycznej założonej przez A.S. Neill'a w 1921 roku.
Szkoła jest dosyć hipisowska i na pierwszy rzut oka wydaje się być
chaotyczna, głośna i niepodlegająca żadnym zasadom. Na pewno nie
podążyłabym bezkrytycznie za ideami, które głosił jej
założyciel. Jednak jest tam wiele elementów bliskich mojemu
pojmowaniu edukacji, do których serce mi się wyrywa, ale potem
racjonalistycznie każę mu się uspokoić, bo przecież tak się nie
da, bo to jest właściwie pójście na wojnę z całym systemem. W
szkole Summerhill nie ma obowiązkowych lekcji. Uczniowie sami
wybierają zajęcia, na które chcą chodzić, a mogą nie chodzić
na żadne. Podobno rekordzistką była dziewczyna, która nie
chodziła na lekcje przez 3 lata, ale zwykle po około trzech
miesiącach dzieci dobrowolnie stwierdzają, że chcą chodzić na
zajęcia. To co mówi na ten temat dyrektorka szkoły jest mi
naprawdę bliskie – że jeżeli dziecko nie czuje potrzeby
nauczenia się czegoś, jeśli nie interesuje go to, jeśli chęć do
nauczenia się nie wypływa z niego samego, z jego wnętrza, to ono
po prostu nie nauczy się tego skutecznie, będzie męczyło siebie i
swoje otoczenie. Natomiast jeśli nauka jest konsekwencją jego
własnego wyboru, jego potrzeby i decyzji to nauczy się o wiele
szybciej i to nie będzie powierzchowna wiedza. To jest trudne, bo my
byśmy chcieli „odtąd, dotąd”, żeby wszystko szło według
planu, który wymyślili sobie kiedyś panowie w garniturach i panie
w garsonkach, którzy być może nigdy nie byli dziećmi... A
tymczasem trzeba zacząć zupełnie odwrotnie: od dzieci mieszających
patykiem w kałuży, wspinających się na drzewa, tworzących
tajemne szyfry i mapy, zbierających patyki, kamienie i sznurki,
układających misie i lalki do snu.
A
kiedy da się tym dzieciom głos, to wtedy dopiero zdarzają się
rzeczy niesamowite. W filmie najbardziej podobały mi się sceny
zebrań całej szkolnej społeczności Summerhill, na których
dyskutuje się o bieżących problemach, ustala się zasady oraz kary
dla tych członków społeczności, którzy w jakiś sposób
zakłócili życie wspólnoty. Widzimy tam dyscyplinę, szacunek i
silne poczucie sprawiedliwości, widzimy też solidarność,
zrozumienie i umiejętność przebaczenia.
Mi
też czasem się udaje zobaczyć to wszystko w mojej szkole, w mojej
klasie; jak powstrzymam się od gadania za dużo, pouczania i
moralizowania. Wtedy mogę ich usłyszeć. I nie muszę już nic
dodawać.