Nie
wiem czy znacie Emila ze Smalandii... Chłopca, którego stworzyła
Astrid Lindgren i opisywała jego niestworzone psoty w książce pod
tytułem Emil ze Smalandii.
Kiedy byłam mała uwielbiałam tę książkę, jak również inne
książki Astrid Lindgren. Tyle, że kiedy byłam mała wydana była
tylko cienka książeczka, w której były opisane zaledwie trzy dni
z życia Emila (jak wciągnął na maszt swoja siostrę, jak utknął
głową w wazie i jak hulał na równinie Hulfstred, gdzie była dama
z brodą i inne atrakcje). Tę właśnie książeczkę czytali
ostatnio nasi drugoklasiści. Kiedyś zaczepiła mnie pani K., który
uczy u nas w szkole angielskiego i też jest od samego samego
początku naszej szkoły i powiedziała mi, że jest taka gruba
książka, gdzie jest opisane jeszcze więcej psot Emila ze
Smalandii, ale to, że tam jest tyle tych psot, to nie jest takie
ważne... najważniejsze jest jak się ta książka kończy. A
mianowicie kończy się rozdziałem, w którym Emil ratuje życie
Alfredowi – parobkowi z ich zagrody. Historia wygląda tak, że
Alfred zacina się w palec i wdaje mu się bardzo poważne zakażenie,
nikt z rodziny nie daje mu szans, a Maja Borówka zastanawia się czy
przez wąskie drzwi jego pokoju przejdzie trumna. I właściwie to
powinni go zawieźć do doktora, ale problem jest taki, że szaleje
śnieżyca – wszystko, wszystko jest zasypane i śnieg wciąż pada
i wszyscy dorośli stwierdzają, że po prostu nie da się dojechać
do tego lekarza. I wtedy w Emilu rodzi się desperacka decyzja, że
on zawiezie Alfreda do lekarza. Choćby mieli wspólnie zginąć po
drodze. Robi to oczywiście w tajemnicy przed rodziną i wyprawa jest
naprawdę bardzo ciężka, a Alfred dogorywający. Ostatecznie
wszystko się udaje i wszyscy się cieszą, a Emil – psotnik
zyskuje nowe oblicze.
Pani
K. namówiła mnie, żebyśmy przeczytali to wspólnie z dziećmi,
jako podsumowanie lektury. I to był bardzo dobry pomysł. Słuchali
wszyscy z zapartym tchem – nawet ci, którzy już to znali. A ja
sobie pomyślałam, że największe wrażenie w tym opowiadaniu
zrobiła na mnie ta siła drzemiąca w Emilu, ta wewnętrzna siła do
robienia rzeczy niezaprzeczalnie dobrych, takich, które po prostu
powinno się zrobić, ale które nie tak znowu wielu ludzi potrafi
zrobić. On po prostu wiedział, że to jest do zrobienia i koniec.
Wtedy
moje myśli pobiegły do innych książek i innych opowiadań –
trochę poważniejszych, opisujących prawdziwe wydarzenia. Na
przykład do Kamieni na szaniec, które
niedawno sobie odświeżyłam. Tamci chłopcy byli nieco starsi od
Emila, ale to byli naprawdę chłopcy. I oni też wiedzieli co NALEŻY
robić w takiej sytuacji w jakiej się wtedy znajdowali. Skąd ta
nadludzka, wydawałoby się, siła, ta mądrość, energia i
determinacja? I połączyło mi się to z tym co mówił ksiądz,
który uczy u nas w szkole religii... Mówił to podczas uroczystości
nadania imienia naszemu gimnazjum: Sprawiedliwych wśród narodów
świata. Powiedział o hartowaniu
dobrem. Tak bardzo
spodobało mi się to określenie, bo mieści się w nim to wszystko
co możemy zrobić dla dzieci, żeby były gotowe na prawdziwe i
dobre życie. Bo tak naprawdę w Kamieniach na szaniec
największe wrażenie zrobiło na mnie to jakie wychowanie odebrali
ci chłopcy, z jakich byli domów, do
jakich chodzili szkół, jakimi wartościami żyli ci, którzy ich
otaczali – cała reszta była już tylko tego konsekwencją. Byli
zahartowani dobrem. Emil ze Smalandii też...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz