To jest historia ze
starszej klasy opowiedziana przez panią A., która uczy matematyki.
Historia krótka, ale jak miła...
Jest pewna dziewczynka
(znam ją, bo w zeszłym roku była w mojej klasie), która miłością
absolutną darzy konie. Jest u nas w szkole sporo takich dzieci,
które uwielbiają konie: rysują cały czas konie, bawią się w
konie na przerwie, rżą i prychają jak konie, piszą książki o
koniach, przychodzą w spodniach i butach na konie do szkoły (bo
jadą na te konie od razu po lekcjach) i ogólnie żyją sobie w tym
końskim świecie. Ale śmiem twierdzić, że ona tam mieszka
najintensywniej i jeśli chce się z nią nawiązać jakąkolwiek
relację, to właśnie od tych koni trzeba zacząć. Właściwie nie
wykazuje ona zbytniego zainteresowania czymkolwiek innym. Trochę -
różowymi notesikami, zeszycikami, brokatowymi długopisami,
wycinaniem różnych kolorowych kształtów. I jest jeszcze jedna
rzecz: pisanie listów. Które więcej posiadają formy niż treści.
Miłe, kolorowe listy do koleżanek. Pani A. opowiadała, że owa
dziewczynka codziennie na pracy własnej pisze te listy i pani A.
naprawdę już nie może tego znieść. Szczególnie, że pani A.
jest wyrozumiałą, ale też pełną zapału matematyczką i chce po
prostu, żeby wszystkie dzieci przynajmniej w stopniu podstawowym
posiadły umiejętności matematyczne, tak bardzo potem w życiu
codziennym przecież potrzebne. No i ostatnio pani A. widzi tę
dziewczynkę pochyloną nad czymś i już z daleka przeczuwa, że to
jest list i już chce do niej podejść z jakimś matematycznym
materiałem lub inną matematyczną propozycją. Ale! Coś ją
powstrzymało. Może sama się powstrzymała, a może odciągnęło
ją inne dziecko, też potrzebujące matematyki.
I co znalazła pani A. po
pracy własnej na swoim biurku? List! List do pani A. A co w liście?
W liście była karteczka z rozwiązanymi działaniami
matematycznymi. Nie wiem jakimi, na jakim poziomie i z jakim skutkiem
rozwiązanymi. Ale i tak uważam, że to świetna historia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz