Jestem
daleko od domu, na innym kontynencie i niby wszystko wydaje się
takie znajome z amerykańskich seriali i filmów i właściwie dziś
już podobne do tego co mamy u siebie, ale jednak każda rzecz staje
się przygodą. Tak więc: zwykłe zakupy w markecie, prowadzenie
samochodu z automatyczną skrzynią biegów, tankowanie benzyny (och
jakiej taniej!), kawa we wszechobecnym Starbucksie... Tym bardziej
przygodą była wizyta w wielkiej publicznej szkole, nawet jeśli
jest to szkoła Montessori.
Sands
Montessori School była podobno pierwszą publiczną szkołą
Montessori w Cincinnati i chyba jedną z pierwszych w USA. Przede
wszystkim jest to naprawdę duża szkoła. Może zrobiło to na mnie
większe wrażenie w połączeniu z metodą Montessori. Jednak
przywykłam już do przytulnych, prywatnych szkół Montessori z
maksymalną liczbą uczniów: dwieście. A tutaj moloch dla
siedmiuset dzieci. Ogromny, bardzo nowoczesny budynek, wyposażony w
wiele udogodnień: piękna sala gimnastyczna, stołówka, sale
komputerowe, boiska, dwa place zabaw. Ameryka, Ameryka... Przybyłam
do sekretariatu i zostałam skierowana do specjalnej maszyny, która
zrobiła mi zdjęcie, musiałam wpisać moje dane i gdybym miała
amerykańskie prawo jazdy, to musiałabym jej zeskanować (paszportu
nie chcieli). Maszyna wydrukowała identyfikator, który miałam
przylepić na siebie w widocznym miejscu, dostałam mapę szkoły i
instrukcje gdzie się kierować. Ponieważ jestem kiepska jeśli
chodzi o mapy, to trochę pobłądziłam, ale dotarłam przed czasem
do wyznaczonej sali. Mimo, że nauczycielka była już obecna i
wiedziała, że mam się pojawić, to nie zaprosiła mnie do sali,
ani nie zagadała; jej asystentka powiedziała mi, że mogę wejść
do sali, kiedy zaczną schodzić się dzieci. Czekałam więc na
bardzo pięknie zagospodarowanym ogromnym korytarzu (stoliki,
komputery, regały z książkami, prace dzieci na ścianach).
Przyglądałam się przechodzącym nauczycielom – każdy z
identyfikatorem... O 9.00 mogłam wejść do sali razem z dziećmi.
Dzieci zabierają się od razu do pracy. Wiedzą co robić, bo mają
tygodniowe kontrakty i po prostu mają zrobić wszystko co w
kontrakcie się znajduje (och, wybacz im Mario M.!). O 9.15 rozlega
się głos z radiowęzła informujący o tym jaka jest data i
nadający najważniejsze ogłoszenia oraz wzywający wszystkich do
wygłoszenia przysięgi wierności fladze amerykańskiej i krajowi,
którego jest symbolem. Dzieci wstają, obracają się w stronę
flagi i wygłaszają przysięgę (I
pledge allegiance to the Flag of the United States of
America and
to the Republic for which it stands, one nation, indivisible, with
liberty and justice for all). W
szkole, w której bywam codziennie też to robią, ale nie na
zawołanie z radiowęzła. Radiowęzeł, z jednej strony kojarzy mi
się z zakazanym przez rodziców serialem „Beverly Hills 90210”,
z wyzwoloną i wyluzowaną amerykańską młodzieżą, rozbijającą
się własnymi samochodami po Los Angeles, a z drugiej strony – w
tym wydaniu – przywiódł mi na myśl „Rok 1984” Orwella.
Na
pracy własnej w podstawówce byłam tylko godzinę, bo potem dzieci
miały jakieś próby do przedstawienia na Święto Dziękczynienia.
Generalnie było miło, cicho i kulturalnie, ale nie interesowało
mnie już to tak bardzo jak wiedziałam, że wszystko idzie według,
z góry narzuconego, planu – takiego samego dla każdego dziecka z
danego rocznika.
Potem
zostałam zaprowadzona do przedszkola, gdzie przywitała mnie
entuzjastycznie młoda nauczycielka. Tutaj było barwniej, weselej i
lżej się oddychało. Ale okazało się, że nawet przedszkolaki
mają kontrakty i dopiero jak zrobią wszystko, co tam maja wypisane,
to wtedy mogą samodzielnie wybrać pracę. Ech... wymagania
ministerstwa edukacji, egzaminy państwowe... A gdzie rola
przygotowanego otoczenia? Gdzie wolny wybór? Gdzie miejsce na
polaryzację uwagi i motywacje wewnętrzną?
Wyszłam
zmęczona, lekko ogłupiała... Wolę Montessori w wydaniu mniejszym
i bardziej autentycznym.