wtorek, 24 listopada 2015

moloch

Jestem daleko od domu, na innym kontynencie i niby wszystko wydaje się takie znajome z amerykańskich seriali i filmów i właściwie dziś już podobne do tego co mamy u siebie, ale jednak każda rzecz staje się przygodą. Tak więc: zwykłe zakupy w markecie, prowadzenie samochodu z automatyczną skrzynią biegów, tankowanie benzyny (och jakiej taniej!), kawa we wszechobecnym Starbucksie... Tym bardziej przygodą była wizyta w wielkiej publicznej szkole, nawet jeśli jest to szkoła Montessori.
Sands Montessori School była podobno pierwszą publiczną szkołą Montessori w Cincinnati i chyba jedną z pierwszych w USA. Przede wszystkim jest to naprawdę duża szkoła. Może zrobiło to na mnie większe wrażenie w połączeniu z metodą Montessori. Jednak przywykłam już do przytulnych, prywatnych szkół Montessori z maksymalną liczbą uczniów: dwieście. A tutaj moloch dla siedmiuset dzieci. Ogromny, bardzo nowoczesny budynek, wyposażony w wiele udogodnień: piękna sala gimnastyczna, stołówka, sale komputerowe, boiska, dwa place zabaw. Ameryka, Ameryka... Przybyłam do sekretariatu i zostałam skierowana do specjalnej maszyny, która zrobiła mi zdjęcie, musiałam wpisać moje dane i gdybym miała amerykańskie prawo jazdy, to musiałabym jej zeskanować (paszportu nie chcieli). Maszyna wydrukowała identyfikator, który miałam przylepić na siebie w widocznym miejscu, dostałam mapę szkoły i instrukcje gdzie się kierować. Ponieważ jestem kiepska jeśli chodzi o mapy, to trochę pobłądziłam, ale dotarłam przed czasem do wyznaczonej sali. Mimo, że nauczycielka była już obecna i wiedziała, że mam się pojawić, to nie zaprosiła mnie do sali, ani nie zagadała; jej asystentka powiedziała mi, że mogę wejść do sali, kiedy zaczną schodzić się dzieci. Czekałam więc na bardzo pięknie zagospodarowanym ogromnym korytarzu (stoliki, komputery, regały z książkami, prace dzieci na ścianach). Przyglądałam się przechodzącym nauczycielom – każdy z identyfikatorem... O 9.00 mogłam wejść do sali razem z dziećmi. Dzieci zabierają się od razu do pracy. Wiedzą co robić, bo mają tygodniowe kontrakty i po prostu mają zrobić wszystko co w kontrakcie się znajduje (och, wybacz im Mario M.!). O 9.15 rozlega się głos z radiowęzła informujący o tym jaka jest data i nadający najważniejsze ogłoszenia oraz wzywający wszystkich do wygłoszenia przysięgi wierności fladze amerykańskiej i krajowi, którego jest symbolem. Dzieci wstają, obracają się w stronę flagi i wygłaszają przysięgę (I pledge allegiance to the Flag of the United States of America and to the Republic for which it stands, one nation, indivisible, with liberty and justice for all). W szkole, w której bywam codziennie też to robią, ale nie na zawołanie z radiowęzła. Radiowęzeł, z jednej strony kojarzy mi się z zakazanym przez rodziców serialem „Beverly Hills 90210”, z wyzwoloną i wyluzowaną amerykańską młodzieżą, rozbijającą się własnymi samochodami po Los Angeles, a z drugiej strony – w tym wydaniu – przywiódł mi na myśl „Rok 1984” Orwella.
Na pracy własnej w podstawówce byłam tylko godzinę, bo potem dzieci miały jakieś próby do przedstawienia na Święto Dziękczynienia. Generalnie było miło, cicho i kulturalnie, ale nie interesowało mnie już to tak bardzo jak wiedziałam, że wszystko idzie według, z góry narzuconego, planu – takiego samego dla każdego dziecka z danego rocznika.
Potem zostałam zaprowadzona do przedszkola, gdzie przywitała mnie entuzjastycznie młoda nauczycielka. Tutaj było barwniej, weselej i lżej się oddychało. Ale okazało się, że nawet przedszkolaki mają kontrakty i dopiero jak zrobią wszystko, co tam maja wypisane, to wtedy mogą samodzielnie wybrać pracę. Ech... wymagania ministerstwa edukacji, egzaminy państwowe... A gdzie rola przygotowanego otoczenia? Gdzie wolny wybór? Gdzie miejsce na polaryzację uwagi i motywacje wewnętrzną?

Wyszłam zmęczona, lekko ogłupiała... Wolę Montessori w wydaniu mniejszym i bardziej autentycznym. 


poniedziałek, 16 listopada 2015

Lab School

Szkoła przy Xavier University w Cincinnati istnieje już od 47 lat. Jest niewielka – dwie grupy przedszkolne, jedna grupa dzieci w wieku 6 do 9 lat i jedna dość nowa (istnieje od trzech lat) grupa dzieci w wieku 9 do 12 lat. Jest szkołą, która służy uniwersytetowi jako „szkoła ćwiczeń”, co oznacza ciągłe hospitacje, praktyki, zmieniających się nauczycieli, sale, które równocześnie są salami wykładowymi. Budynek na tego rodzaju przedsięwzięcie bardzo niewygodny – jeden z budynków uniwersytetu, kilkupiętrowy, z dużą ilością korytarzy i zatrzaskujących się przed nosem drzwi przeciwpożarowych. Naokoło kampus – budynki, budynki, studenci, studenci, mały plac zabaw, brak porządnego ogrodzonego „wybiegu” dla dzieci, brak parkingu dla rodziców. A więc w sumie przedsięwzięcie karkołomne... A jednak kiedy weszłam rano do sali, to poczułam atmosferę prawdziwej pracy własnej. Mimo dużej ilości dzieci (29) w nie bardzo dużej sali, nie czuło się, że jest ciasno, głośno, czy nerwowo. Dzieci zajmowały się bardzo różnymi rzeczami – widziałam prace z mapami, opisy zwierząt, znaczki, liczydła, ale też prace ręczne typu szycie, czy malowanie. Wszyscy, bo i nauczycieli i dzieci, porozumiewali się przyjemnie ściszonym głosem. Drugie śniadanie przy trzyosobowym stoliku na korytarzu z klepsydrą wyznaczającą maksymalny czas posiedzenia. Jedynym zgrzytem była wspólna wycieczka do łazienki o ściśle określonej godzinie, ale to ze względów lokalowych (wyprawa na drugie piętro). Ujęła mnie też sala – podobna do tak wielu sal w szkołach Montessori, które już widziałam - ale jednak wydała mi się bardzo uporządkowana, półki nieprzeładowane zbędnymi materiałami; wszystko na miarę.
Spędziłam też chwilę u starszych dzieci (upper elementary) i zakochałam się w ich wychowawcy (niestety żonaty...). Wystarczyło posiedzieć w jego klasie 15 minut i od razu można było zobaczyć jak bardzo jest uważny, jak dobre relacje ma z uczniami, jak buduje z nimi więź i scala grupę.
Jeszcze jeśli chodzi o brak parkingu, to i na to znalazło się rozwiązanie. Przy wejściu do szkoły ustawia się kolejka aut. Przed wejściem stoi moja znajoma pani dyrektor i jeden z nauczycieli. Rodzice witają się,wysadzają dziecko i odjeżdżają, dziecko wita się przez uścisk dłoni i wchodzi do szkoły. Szybko i bez bólu...





Mam zamiar jeszcze tam wrócić, żeby porozmawiać z nauczycielami i sprawdzić czy drugie wrażenie będzie tak samo dobre jak pierwsze...

czwartek, 12 listopada 2015

American Dream - wersja dla nauczycielki klas I-III

 Miałam tu w ostatnim czasie trochę ciekawych przygód i nagle otworzyły się możliwości zwiedzenia innych szkół Montessori poza tą , w której codziennie bywam, okazało się, że jest ich w Cincinnati około pięćdziesięciu – prywatne, publiczne, prywatne katolickie - pełen przegląd. Wczoraj zaczęłam zwiedzanie od szkoły, która ma prawie 50 lat i jest tak zwaną „szkołą ćwiczeń” (Lab school) przy Xavier University w Cincinnati. Jest to wszystko o tyle ciekawe, że na tym uniwersytecie jest normalny wydział pedagogiki Montessori, więc możesz być magistrem pedagogiem Montessori. No i ja w sposób niezwykły poznałam dyrektorkę tej to szkoły, zostałam zaproszona do niej na kolację, a wczoraj byłam w tej szkole i potem jadłam lunch z dyrektorką i sobie rozmawiałam o tym o co tak naprawdę chodzi w metodzie Montessori i dlaczego w niektórych szkołach nie czuć tego Ducha Montessori, a w niektórych czuć...
Może kogoś interesuje w jaki to sposób poznaje się dyrektorów szkół i od razu jest się u nich na kolacji... Wydaje mi się, że w Ameryce jest to dużo łatwiejsze niż w innych krajach. Wystarczy tu przyjechać i rzeczy się dzieją. Należy zacząć od tego, że przyjechałam tu właściwie zupełnie na własny rachunek i własną odpowiedzialność. Bardzo chciałam znaleźć jakiś rodzaj stypendium, czy wymiany dla nauczycieli, ale jeśli nie jesteś studentem, doktorantem, wykładowcą, tylko zwykła nauczycielką w dodatku uczącą w klasach 1-3 (nawet w szkole Montessori), to o stypendium możesz sobie pomarzyć... Jednakże mnie to zbytnio nie zraziło, wysłałam parę maili z listem motywacyjnym i CV do szkół Montessori dosyć losowo znalezionych w internecie i po pół godziny dostałam odpowiedź od dyrektora The Good Shepherd Catholic Montessori School, czyli szkoły gdzie obecnie jestem wolontariuszem. Człowiek ten co prawda już nie jest dyrektorem, ale jest wspaniały i w szkole jest codziennie, bo uczy, albo wykonuje wszelakie prace (od zamiatania liści, przez przesadzanie kwiatków do robienia drewnianych ławek z najstarszymi uczniami). I on to właśnie napisał mi, że zatrudnić mnie nie może, ale mogę być wolontariuszem, a on pomoże mi znaleźć rodzinę, u której mogłabym mieszkać i jakieś popołudniowe źródło zarobków. Powiedzmy, że wolałabym dostać stypendium, albo być zatrudniona na te parę miesięcy, ale dalej przygodo! Stwierdziłam, że idę w to. No i jestem tu trzeci miesiąc i muszę powiedzieć, że nie żałuję. Co prawda nie jest to łatwe, bo jesteś nauczycielem, a mieszkasz z jakąś rodziną i żeby mieć pieniądze pilnujesz dzieci, sprzątasz, albo - w najlepszym wypadku – uczysz polskiego Amerykanów poszukujących korzeni. Ale! Gdyby nie to sprzątanie, to pewnie nie poznałam bym pani dyrektor Lab school i nie otworzyłoby się przede mną tyle drzwi. Chociaż nigdy nie wiadomo jakby to było gdyby było inaczej. Ta historia jest taka oto: przez panią, która jest prezesem klubo polsko-amerykańskiego w Cincinnati (niech żyje Polonia!) poznałam pewnego polskiego milionera (naukowiec biochemik), który z żoną Amerykanką mieszka w domu, który roboczo nazywam zamkiem i w tym to zamku ma ogromną kolekcję malarstwa polskiego najwyższej próby, ale mówimy o Montessori, więc nie będę wymieniać nazwisk malarzy, których dzieła wiszą tam na ścianach w ogromnej ilości. Znalazłam się w zamku, żeby pomagać w ogarnianiu całego gospodarstwa 85-letniej polskiej gospodyni. Przedstawiam się żonie milionera i mówię, że przyszłam tutaj sprzątać, ale tak właściwie to jestem nauczycielką Montessori z Krakowa. No i ona od razu, że jej przyjaciółka wykłada na Xavier University i jest dyrektorką szkoły Montessori przy tym uniwersytecie. No a potem kolacja, obserwacje w szkole, lunch i to wszystko co się jeszcze będzie działo, jest kwestią chwili... To jest w końcu, pamiętajmy, Ameryka.


O tym jak było w Lab school w kolejnym odcinku.

środa, 4 listopada 2015

dziadkowie na dywanie






Mniej – więcej dwa tygodnie temu w tutejszej szkole odbył się, z wielką pompą, Dzień Babci, Dziadka i Specjalnych Przyjaciół. Oznacza to, że w ten dzień zaproszeni do szkoły byli właśnie babcie i dziadkowie, ale też ciocie, wujkowie czy inni sympatyzujący ze szkołą. Jest to ważne szczególnie dla dzieci, które dziadków już nie mają, albo których dziadkowie mieszkają bardzo daleko i nie przyjadą w ten dzień (a w USA o to nietrudno).
W mojej szkole też organizujemy Dzień babci i Dziadka, więc nieobce mi te tematy i fakt, że jest to przedsięwzięcie trudne. Bo dużo ludzi i to starszych ludzi, którzy wymagają szczególnej uwagi i taktu ze strony uczniów i nauczycieli. Muszę powiedzieć, że bardzo spodobała mi się tutejsza forma i organizacja tego dnia. Najpierw była wspólna msza, bo to piątek, czyli dzień, w który msza szkolna zawsze się odbywa. Potem dzieci zaprosiły swoich gości do sal, w których się uczą. I tu nastąpił najciekawszy moment programu. Dzieci miały zaplanowane co będą robiły w ten dzień i praca własna była pracą razem z dziadkami. Uczniowie mogli pokazać czym się zajmują, nauczyć dziadków jak korzystać z poszczególnych materiałów, zagrać z nimi w jakąś grę edukacyjną. Miło było popatrzeć na dzieci, które z przejęciem tłumaczą babci albo dziadkowi jak się używa wielkiego liczydła, albo siedzą z dziadkami na dywanie, pokazują co jest na poszczególnych regałach. Myślę, że jest to szczególnie ważny czas, bo często dziadkowie nie wiedzą o co chodzi w tej dziwnej szkole i czy te dzieci się w ogóle czegoś tam uczą (tak przynajmniej bywa u nas...).

Potem plan był już bardziej klasyczny. Kawa, ciasteczka i część artystyczna. Jeśli chodzi o występy, to doceniłam to, że nie były za długie. Każda klasa miała przygotowane dwie piosenki i jedną piosenkę zaśpiewały razem wszystkie dzieci ze szkoły.

Dziadkowie wyglądali na zadowolonych, zrelaksowanych i pozytywnie zaciekawionych, a to ważne jeśli chodzi o te grupę wiekową.