Miałam
tu w ostatnim czasie trochę ciekawych przygód i nagle otworzyły
się możliwości zwiedzenia innych szkół Montessori poza tą , w
której codziennie bywam, okazało się, że jest ich w Cincinnati
około pięćdziesięciu – prywatne, publiczne, prywatne katolickie
- pełen przegląd. Wczoraj zaczęłam zwiedzanie od szkoły, która
ma prawie 50 lat i jest tak zwaną „szkołą ćwiczeń” (Lab
school) przy Xavier University w Cincinnati. Jest to wszystko o tyle
ciekawe, że na tym uniwersytecie jest normalny wydział pedagogiki
Montessori, więc możesz być magistrem pedagogiem Montessori. No i
ja w sposób niezwykły poznałam dyrektorkę tej to szkoły,
zostałam zaproszona do niej na kolację, a wczoraj byłam w tej
szkole i potem jadłam lunch z dyrektorką i sobie rozmawiałam o tym
o co tak naprawdę chodzi w metodzie Montessori i dlaczego w
niektórych szkołach nie czuć tego Ducha Montessori, a w niektórych
czuć...
Może
kogoś interesuje w jaki to sposób poznaje się dyrektorów szkół
i od razu jest się u nich na kolacji... Wydaje mi się, że w
Ameryce jest to dużo łatwiejsze niż w innych krajach. Wystarczy tu
przyjechać i rzeczy się dzieją. Należy zacząć od tego, że
przyjechałam tu właściwie zupełnie na własny rachunek i własną
odpowiedzialność. Bardzo chciałam znaleźć jakiś rodzaj
stypendium, czy wymiany dla nauczycieli, ale jeśli nie jesteś
studentem, doktorantem, wykładowcą, tylko zwykła nauczycielką w
dodatku uczącą w klasach 1-3 (nawet w szkole Montessori), to o
stypendium możesz sobie pomarzyć... Jednakże mnie to zbytnio nie
zraziło, wysłałam parę maili z listem motywacyjnym i CV do szkół
Montessori dosyć losowo znalezionych w internecie i po pół godziny
dostałam odpowiedź od dyrektora The Good Shepherd Catholic
Montessori School, czyli szkoły gdzie obecnie jestem wolontariuszem.
Człowiek ten co prawda już nie jest dyrektorem, ale jest wspaniały
i w szkole jest codziennie, bo uczy, albo wykonuje wszelakie prace
(od zamiatania liści, przez przesadzanie kwiatków do robienia
drewnianych ławek z najstarszymi uczniami). I on to właśnie
napisał mi, że zatrudnić mnie nie może, ale mogę być
wolontariuszem, a on pomoże mi znaleźć rodzinę, u której
mogłabym mieszkać i jakieś popołudniowe źródło zarobków.
Powiedzmy, że wolałabym dostać stypendium, albo być zatrudniona
na te parę miesięcy, ale dalej przygodo! Stwierdziłam, że idę w
to. No i jestem tu trzeci miesiąc i muszę powiedzieć, że nie
żałuję. Co prawda nie jest to łatwe, bo jesteś nauczycielem, a
mieszkasz z jakąś rodziną i żeby mieć pieniądze pilnujesz
dzieci, sprzątasz, albo - w najlepszym wypadku – uczysz polskiego
Amerykanów poszukujących korzeni. Ale! Gdyby nie to sprzątanie, to
pewnie nie poznałam bym pani dyrektor Lab school i nie otworzyłoby
się przede mną tyle drzwi. Chociaż nigdy nie wiadomo jakby to było
gdyby było inaczej. Ta historia jest taka oto: przez panią, która
jest prezesem klubo polsko-amerykańskiego w Cincinnati (niech żyje
Polonia!) poznałam pewnego polskiego milionera (naukowiec
biochemik), który z żoną Amerykanką mieszka w domu, który
roboczo nazywam zamkiem i w tym to zamku ma ogromną kolekcję
malarstwa polskiego najwyższej próby, ale mówimy o Montessori,
więc nie będę wymieniać nazwisk malarzy, których dzieła wiszą
tam na ścianach w ogromnej ilości. Znalazłam się w zamku, żeby
pomagać w ogarnianiu całego gospodarstwa 85-letniej polskiej
gospodyni. Przedstawiam się żonie milionera i mówię, że
przyszłam tutaj sprzątać, ale tak właściwie to jestem
nauczycielką Montessori z Krakowa. No i ona od razu, że jej
przyjaciółka wykłada na Xavier University i jest dyrektorką
szkoły Montessori przy tym uniwersytecie. No a potem kolacja,
obserwacje w szkole, lunch i to wszystko co się jeszcze będzie
działo, jest kwestią chwili... To jest w końcu, pamiętajmy,
Ameryka.
O tym
jak było w Lab school w kolejnym odcinku.
awesome
OdpowiedzUsuń