czwartek, 12 listopada 2015

American Dream - wersja dla nauczycielki klas I-III

 Miałam tu w ostatnim czasie trochę ciekawych przygód i nagle otworzyły się możliwości zwiedzenia innych szkół Montessori poza tą , w której codziennie bywam, okazało się, że jest ich w Cincinnati około pięćdziesięciu – prywatne, publiczne, prywatne katolickie - pełen przegląd. Wczoraj zaczęłam zwiedzanie od szkoły, która ma prawie 50 lat i jest tak zwaną „szkołą ćwiczeń” (Lab school) przy Xavier University w Cincinnati. Jest to wszystko o tyle ciekawe, że na tym uniwersytecie jest normalny wydział pedagogiki Montessori, więc możesz być magistrem pedagogiem Montessori. No i ja w sposób niezwykły poznałam dyrektorkę tej to szkoły, zostałam zaproszona do niej na kolację, a wczoraj byłam w tej szkole i potem jadłam lunch z dyrektorką i sobie rozmawiałam o tym o co tak naprawdę chodzi w metodzie Montessori i dlaczego w niektórych szkołach nie czuć tego Ducha Montessori, a w niektórych czuć...
Może kogoś interesuje w jaki to sposób poznaje się dyrektorów szkół i od razu jest się u nich na kolacji... Wydaje mi się, że w Ameryce jest to dużo łatwiejsze niż w innych krajach. Wystarczy tu przyjechać i rzeczy się dzieją. Należy zacząć od tego, że przyjechałam tu właściwie zupełnie na własny rachunek i własną odpowiedzialność. Bardzo chciałam znaleźć jakiś rodzaj stypendium, czy wymiany dla nauczycieli, ale jeśli nie jesteś studentem, doktorantem, wykładowcą, tylko zwykła nauczycielką w dodatku uczącą w klasach 1-3 (nawet w szkole Montessori), to o stypendium możesz sobie pomarzyć... Jednakże mnie to zbytnio nie zraziło, wysłałam parę maili z listem motywacyjnym i CV do szkół Montessori dosyć losowo znalezionych w internecie i po pół godziny dostałam odpowiedź od dyrektora The Good Shepherd Catholic Montessori School, czyli szkoły gdzie obecnie jestem wolontariuszem. Człowiek ten co prawda już nie jest dyrektorem, ale jest wspaniały i w szkole jest codziennie, bo uczy, albo wykonuje wszelakie prace (od zamiatania liści, przez przesadzanie kwiatków do robienia drewnianych ławek z najstarszymi uczniami). I on to właśnie napisał mi, że zatrudnić mnie nie może, ale mogę być wolontariuszem, a on pomoże mi znaleźć rodzinę, u której mogłabym mieszkać i jakieś popołudniowe źródło zarobków. Powiedzmy, że wolałabym dostać stypendium, albo być zatrudniona na te parę miesięcy, ale dalej przygodo! Stwierdziłam, że idę w to. No i jestem tu trzeci miesiąc i muszę powiedzieć, że nie żałuję. Co prawda nie jest to łatwe, bo jesteś nauczycielem, a mieszkasz z jakąś rodziną i żeby mieć pieniądze pilnujesz dzieci, sprzątasz, albo - w najlepszym wypadku – uczysz polskiego Amerykanów poszukujących korzeni. Ale! Gdyby nie to sprzątanie, to pewnie nie poznałam bym pani dyrektor Lab school i nie otworzyłoby się przede mną tyle drzwi. Chociaż nigdy nie wiadomo jakby to było gdyby było inaczej. Ta historia jest taka oto: przez panią, która jest prezesem klubo polsko-amerykańskiego w Cincinnati (niech żyje Polonia!) poznałam pewnego polskiego milionera (naukowiec biochemik), który z żoną Amerykanką mieszka w domu, który roboczo nazywam zamkiem i w tym to zamku ma ogromną kolekcję malarstwa polskiego najwyższej próby, ale mówimy o Montessori, więc nie będę wymieniać nazwisk malarzy, których dzieła wiszą tam na ścianach w ogromnej ilości. Znalazłam się w zamku, żeby pomagać w ogarnianiu całego gospodarstwa 85-letniej polskiej gospodyni. Przedstawiam się żonie milionera i mówię, że przyszłam tutaj sprzątać, ale tak właściwie to jestem nauczycielką Montessori z Krakowa. No i ona od razu, że jej przyjaciółka wykłada na Xavier University i jest dyrektorką szkoły Montessori przy tym uniwersytecie. No a potem kolacja, obserwacje w szkole, lunch i to wszystko co się jeszcze będzie działo, jest kwestią chwili... To jest w końcu, pamiętajmy, Ameryka.


O tym jak było w Lab school w kolejnym odcinku.

1 komentarz: