Przez jakiś czas
mieszkałam w Rzymie. Z wielu względów był to dobry czas. To
miasto - po tygodniowej majowej, lub co gorsza lipcowej albo
sierpniowej wycieczce: przeciskaniu się w upale przez Via del Corso,
staniu w kolejkach do muzeów, pizzy dla turystów, oczekiwaniu na
autobusy i tramwaje, które nie przyjeżdżają oraz próbach
dogadania się z Włochami, którzy nie mówią po angielsku - może
zniechęcić. Dla mnie miało dużo czasu i dzięki temu całkowicie
mnie wciągnęło i uzależniło od siebie. Pokochałam je miłością
bezwarunkową, wiedząc o wszystkich jego przywarach...
Bardzo zależało mi na
tym, żeby zaliczyć część praktyk we włoskiej szkole
podstawowej. Chciałam zobaczyć jak tam to wszystko wygląda,
chociaż wiedziałam , że włoska edukacja nie ma zbyt dobrej sławy.
Oczywiście nie było łatwo przebrnąć przez formalności, tym
bardziej, że szkoły bardzo niechętnie wpuszczają kogoś obcego.
Ale zdobyłam wszelkie potrzebne papierki i mogłam rozpocząć tę
przygodę. A przygodą okazał się sam dojazd na miejsce, bo trzeba
było jechać metrem, tramwajem i autobusem. Trzeba było również
być bardzo czujnym, by wysiąść na właściwym przystanku. Szkoła
za murem. Metalowa brama. Domofon. A w środku normalni, żywi,
weseli i otwarci, ale też zabiegani i cali pochłonięci swoimi
sprawami, Włosi. Trafiłam do czwartej klasy, gdzie wychowawczynią
była Cristina, matka trzech synów i żona marynarza - kobieta w
średnim wieku, widać, że doświadczona w swojej pracy,
uśmiechnięta, spokojna, ze wspaniałym zmysłem obserwacji
dzieciaków. Dzieci przyjęły mnie ciepło, serdecznie i z wielkim
zainteresowaniem, mimo tego, że właściwie większość z nich
pochodziła z innego kraju niż Włochy: byli Filipińczycy, Polak,
chłopiec z Rumunii, Cyganka... Poczułam się tam dobrze i chętnie
jeździłam ten kawał drogi, żeby się z nimi spotykać. We
Włoszech na wychowawczynię w pierwszych klasach podstawówki mówi
się maestra (maestro – mistrz), a jeśli dzieci są z nią
spoufalone to skracają to do mae, z akcentem na ostatnią literę.
Brzmi to miło i rodzinnie. Na długiej przerwie dzieciaki błagały
swoją mae, żeby pozwoliła im przynieść odtwarzacz CD i po prostu
sobie tańczyli.
Cristina namówiła mnie,
żebym zobaczyła też ich zajęcia z teatru. Kiedy do klasy wszedł
Francesco - pan od teatru, dzieci radośnie go okrążyły. Francesco -
siwiejący, chudy i przygarbiony, w okularach, ubrany niedbale w
różne odcienie szarości, z plecakiem zarzuconym na jedno ramię.
Cały był taki szary i niedbały, gdzieś obok wszystkiego, z
rozkojarzonym wzrokiem i kilkudniowym zarostem. Zeszłam razem z nimi
do sali gimnastycznej. No i od tej chwili, przez następne kilka
miesięcy byłam świadkiem rzeczy pięknych, wzruszających i
niesamowitych. Owszem, to były miłe dzieciaki, ale z pewnością
nie były łatwe. A Francesco wyglądający na faceta, który
zupełnie nie jest w stanie sobie poradzić z takim żywiołem,
okazał się profesjonalistą. Kilka pierwszych zajęć poświęcił
tylko i wyłącznie na ćwiczenia ruchowe w połączeniu z rytmem.
Uczył ich robić rzeczy razem, idealnie równo. Na przykład
chodzili po kole i na cztery mieli wszyscy równocześnie tupnąć. O
ile na początku wciąż słychać było pojedyncze, wybijające się
tupnięcia, o tyle po kilkudziesięciu powtórzeniach było to jedno
potężne tupnięcie. Dopiero po jakimś czasie dostali teksty i
zaczęli pracować nad właściwym przedstawieniem. W przedstawieniu
brała udział cała klasa. Widziałam efekt końcowy, bo zostałam
zaproszona do niewielkiego teatru gdzie dzieciaki z różnych szkół
pokazywały swoje dokonania. I to był prawdziwy teatr, który
poruszał do głębi i wzbudzał refleksję. Przedstawienie, z
którego wyszłam podniesiona na duchu i pomyślałam, że zajęcia z
teatru powinny być w szkołach obowiązkowe.