czwartek, 28 marca 2013

Rzymski rok szkolny

Przez jakiś czas mieszkałam w Rzymie. Z wielu względów był to dobry czas. To miasto - po tygodniowej majowej, lub co gorsza lipcowej albo sierpniowej wycieczce: przeciskaniu się w upale przez Via del Corso, staniu w kolejkach do muzeów, pizzy dla turystów, oczekiwaniu na autobusy i tramwaje, które nie przyjeżdżają oraz próbach dogadania się z Włochami, którzy nie mówią po angielsku - może zniechęcić. Dla mnie miało dużo czasu i dzięki temu całkowicie mnie wciągnęło i uzależniło od siebie. Pokochałam je miłością bezwarunkową, wiedząc o wszystkich jego przywarach...
Bardzo zależało mi na tym, żeby zaliczyć część praktyk we włoskiej szkole podstawowej. Chciałam zobaczyć jak tam to wszystko wygląda, chociaż wiedziałam , że włoska edukacja nie ma zbyt dobrej sławy. Oczywiście nie było łatwo przebrnąć przez formalności, tym bardziej, że szkoły bardzo niechętnie wpuszczają kogoś obcego. Ale zdobyłam wszelkie potrzebne papierki i mogłam rozpocząć tę przygodę. A przygodą okazał się sam dojazd na miejsce, bo trzeba było jechać metrem, tramwajem i autobusem. Trzeba było również być bardzo czujnym, by wysiąść na właściwym przystanku. Szkoła za murem. Metalowa brama. Domofon. A w środku normalni, żywi, weseli i otwarci, ale też zabiegani i cali pochłonięci swoimi sprawami, Włosi. Trafiłam do czwartej klasy, gdzie wychowawczynią była Cristina, matka trzech synów i żona marynarza - kobieta w średnim wieku, widać, że doświadczona w swojej pracy, uśmiechnięta, spokojna, ze wspaniałym zmysłem obserwacji dzieciaków. Dzieci przyjęły mnie ciepło, serdecznie i z wielkim zainteresowaniem, mimo tego, że właściwie większość z nich pochodziła z innego kraju niż Włochy: byli Filipińczycy, Polak, chłopiec z Rumunii, Cyganka... Poczułam się tam dobrze i chętnie jeździłam ten kawał drogi, żeby się z nimi spotykać. We Włoszech na wychowawczynię w pierwszych klasach podstawówki mówi się maestra (maestro – mistrz), a jeśli dzieci są z nią spoufalone to skracają to do mae, z akcentem na ostatnią literę. Brzmi to miło i rodzinnie. Na długiej przerwie dzieciaki błagały swoją mae, żeby pozwoliła im przynieść odtwarzacz CD i po prostu sobie tańczyli.
Cristina namówiła mnie, żebym zobaczyła też ich zajęcia z teatru. Kiedy do klasy wszedł Francesco - pan od teatru, dzieci radośnie go okrążyły. Francesco - siwiejący, chudy i przygarbiony, w okularach, ubrany niedbale w różne odcienie szarości, z plecakiem zarzuconym na jedno ramię. Cały był taki szary i niedbały, gdzieś obok wszystkiego, z rozkojarzonym wzrokiem i kilkudniowym zarostem. Zeszłam razem z nimi do sali gimnastycznej. No i od tej chwili, przez następne kilka miesięcy byłam świadkiem rzeczy pięknych, wzruszających i niesamowitych. Owszem, to były miłe dzieciaki, ale z pewnością nie były łatwe. A Francesco wyglądający na faceta, który zupełnie nie jest w stanie sobie poradzić z takim żywiołem, okazał się profesjonalistą. Kilka pierwszych zajęć poświęcił tylko i wyłącznie na ćwiczenia ruchowe w połączeniu z rytmem. Uczył ich robić rzeczy razem, idealnie równo. Na przykład chodzili po kole i na cztery mieli wszyscy równocześnie tupnąć. O ile na początku wciąż słychać było pojedyncze, wybijające się tupnięcia, o tyle po kilkudziesięciu powtórzeniach było to jedno potężne tupnięcie. Dopiero po jakimś czasie dostali teksty i zaczęli pracować nad właściwym przedstawieniem. W przedstawieniu brała udział cała klasa. Widziałam efekt końcowy, bo zostałam zaproszona do niewielkiego teatru gdzie dzieciaki z różnych szkół pokazywały swoje dokonania. I to był prawdziwy teatr, który poruszał do głębi i wzbudzał refleksję. Przedstawienie, z którego wyszłam podniesiona na duchu i pomyślałam, że zajęcia z teatru powinny być w szkołach obowiązkowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz