W szkole takiej jak moja
przyswajanie wiedzy na ogół odbywa się mniej boleśnie niż w
szkole tradycyjnej. Aczkolwiek jest to okupione dużą pracą i
pomysłowością nauczycieli. Czasem trzeba się długo nagłówkować,
żeby dziecko do czegoś zachęcić. Są dzieci, które jeden po
drugim realizują poszczególne materiały, wszystko je interesuje i
po prostu muszą pracować bez wytchnienia. Chcą kilka razy dziennie
układać wszystkie działania z tabliczki mnożenia i są
szczęśliwe, że już umieją tę tabliczkę mnożenia i jest
świetnie. Ale są dzieci, które na słowo: „tabliczka mnożenia”
uciekają w najciemniejszy kąt sali z książką i udają, że są
bardzo pochłonięte czytaniem. Tak mniej-więcej zachowywała się
drugoklasistka Z. Miałam na nią różne sposoby, przerabiałyśmy
tabliczkę w różnych wariantach i na różnych materiałach. Ze mną
to jeszcze jakoś to szło... Ale jak zostawała sama z tą
tabliczką, to zupełnie się jej wszystko rozjeżdżało. I wiele
było jęczenia i zawodzenia jakie to nudne i beznadziejne i w ogóle
w życiu niepotrzebne. Właściwie to trochę się poddałam.
Pilnowałam, żeby co jakiś czas wracała do tematu, ale szło
zawsze jak po grudzie. Do dnia, kiedy pani M. zachorowała i na
zastępstwo przyszedł pan Ł. ze świetlicy. Mała Z. go uwielbia i
został od razu przez nią zaanektowany na cały czas pracy własnej.
Powiedziałam: „Dobrze, ale ćwiczycie tabliczkę mnożenia”. No
i w trzy dni zostały opanowane najtrudniejsze iloczyny (w tym
mityczne 7x8). Ćwiczono na różne sposoby, ale z żelazną
konsekwencją. Pan Ł. ma zasługi na polu edukacji, Z. ma tabliczkę
mnożenia w głowie, ja mam jedno dziecko więcej w klasie umiejące
mnożyć w zakresie stu i nowe spostrzeżenia dotyczące kanałów
którymi można docierać do dzieci z wiedzą.
W swej istocie, nadal, nauczycielskie przemyślenia; nauczycielki, która wyjechała i chwilowo nauczycielką być nie może...
piątek, 31 maja 2013
wtorek, 21 maja 2013
Trochę o poezji, więcej o teście
Wieczór poetycki i noc w
szkole bardzo udane! Zaangażowanie i skupienie recytujących,
zasłuchanie słuchających... I wspólna kolacja i berek o zmierzchu
(panie były berkami) i planszówki wśród śpiworów i karimat. Ale
właściwie to dzisiaj nie o tym. Bo dzisiaj jestem świeżo po
Ogólnopolskim badaniu Umiejętności Trzecioklasistów i intensywnie
się zastanawiam co to badanie ma badać?
Na teście z języka
polskiego nie było ani jednego zadania dotyczącego ortografii, czy
gramatyki języka polskiego. Dzieci nie musiały też napisać
żadnego własnego tekstu – choćby 5-zdaniowego. Były dwa teksty
do przeczytania i pytania do tych tekstów. Przy czym jeden tekst
właściwie dotyczył edukacji przyrodniczej, bo opisywał jak
wykonać doświadczenie przedstawiające zjawisko zaćmienia
księżyca (nie mam nic przeciwko edukacji przyrodniczej, ale to była część polonistyczna testu).
Test z matematyki składał
się z samych zadań nietypowych, w których trudne były nie tyle
obliczenia, co sposób dojścia do rozwiązania. Oczywiście, takie
zadania też powinny pojawiać się w testach, ale nie może on
składać się tylko z takich zadań. Poradzą sobie z tym dzieciaki,
które są mocne w matematyce i może nawet napiszą na maksymalną
ilość punktów. Ale co z dziećmi, które maja przeciętne
umiejętności matematyczne – dla nich te zdania już są trudne. A
co z tymi, które są naprawdę słabe, mimo że wkładają wiele
pracy w naukę matematyki? Takie dzieci właściwie mogły wyjść z
sali już na początku testu. Bo tu nie chodziło o czas. One mogłyby
czytać te zadania po piętnaście razy, ale i tak by ich nie
zrozumiały, ponieważ stopień abstrakcji był dla nich nie do
przeskoczenia.
Nie wydaje mi się, żeby
Instytut Badan Edukacyjnych, który jest odpowiedzialny za ten test,
cokolwiek w ten sposób zbadał... Ale nasi trzecioklasiści dostali
dzisiaj lody i mam nadzieję, że już od jutra z zapałem wrócą do
matematyki i do pisania swoich historii i do poezji, w której
ostatnio zasmakowali.
czwartek, 16 maja 2013
Wieczór poetycki
Z panią M. postawiłyśmy
sobie ambitne zadanie: zachęcić dzieciaki do czytania poezji.
Zainteresować ich, wciągnąć, podpuścić do uczenia się na
pamięć, recytowania, szukania nowych autorów, czytania, a może
nawet pisania własnych wierszy... Zainspirowała nas do tego pani D.
- wychowawczyni starszych klas, polonistka. Zorganizowała u siebie w
klasie wieczór poetycki. Najważniejsze było to, że odbywał się
tylko w gronie dzieci. To nie miał być występ i odklepywanie przed
rodzicami wyuczonych wierszyków. To miało być wspólne dzielenie
się tym, co nam się podoba, co nas wzrusza, albo nas śmieszy. Pani
D. zadbała o odpowiedni nastrój: poczęstunek, przyciemnione
światło i już można to poczuć... Podobno dwoje uczniów
siedziało pod ławką i pisało wiersz; to było to miejsce i ten
moment – nadeszło natchnienie. Jakiś nauczyciel w trosce o ich
oczy chciał zapalić światło. Pani D. cicho, ale stanowczo
zaprotestowała: „Słuchaj, to jest tylko chwila, myślę, że ich
oczom nie zdąży to zaszkodzić, a natchnienie mogłoby uciec”.
Kiedy opowiedziałyśmy w
klasie o naszej koncepcji spotkałyśmy się z pomrukiem
dezaprobaty... „Proszę pani, ale ja to wierszyki czytałem jak
miałem cztery lata”. Jednak brnęłyśmy w to dalej. I dzień po
dniu sytuacja nabrała lepszych barw. My przyniosłyśmy stosy
książek z ulubionymi wierszami, dzieci zaczęły odgrzebywać w
pamięci śmieszne historyjki i rymowanki i też przynosić książki.
Czytaliśmy wspólnie, zaśmiewając się, i oni czytali
samodzielnie, wysłuchaliśmy kilku recytacji, parę osób przepisało
ulubione wiersze. Zapał wzrósł, kiedy pojawił się jeszcze jeden
pomysł: po wieczorze poetyckim zostaniemy na noc w szkole. No tak.
To już właściwie cała klasa nastawiła się entuzjastycznie do
poezji.
Rzecz odbędzie się
jutro. Pani M2 przygotowała wiersz Gałczyńskiego „Strasna zaba.
Wiersz dla sepleniących” , ja wystąpię z „Panem Tralalińskim”
Tuwima. Nie wiem co ma w planie pani M. Mam nadzieję, że nas czymś
zaskoczy.
niedziela, 12 maja 2013
W amerykańskim lesie
Pojechałam do Ameryki,
żeby zwiedzić pewną szkołę. Ta szkoła znajduje się w lesie.
Tak więc będąc pierwszy raz w Ameryce, spędziłam tydzień w
amerykańskim lesie. I muszę powiedzieć, że było warto.
Przedszkole mieści się w drewnianym żółtym domu z werandą,
natomiast szkoła w budynkach wymierającej parafii, kawałek dalej.
Byłam tam z moją koleżanką K. - panią od przyrody. Mieszkałyśmy
w miniaturowym domku pani dyrektor, który znajduje się w tym samym
lesie, jakieś 50 metrów od przedszkola. Pani dyrektor nigdy nie
zamyka swojego domu na klucz, a jeśli w przedszkolnej kuchni czegoś
zabraknie, to kucharz zagląda do jej domku i bierze co mu potrzebne.
Poraziła nas prostota idąca w parze z profesjonalizmem. Półki nie
są przepełnione, materiały dydaktyczne wyglądają na mocno
wysłużone, obiad jest dowożony z przedszkola do szkoły na
skuterze, wnętrza są przytulne i domowe. A w tym wszystkim widzi
się nauczycieli, którzy dokładnie wiedzą co robią i wiedzą
dlaczego są w tym miejscu, w tym lesie w pobliżu małego
miasteczka, gdzie – zaryzykuję to stwierdzenie – nie dzieje się
nic, a ludzie przemieszczają się tylko i wyłącznie samochodami. I
widzi się uśmiechnięte dzieci, które z zapałem zabierają się
do pracy. I to są te szczęśliwe dzieci, które raz na tydzień
wychodzą do lasu. W tej amerykańskiej plastikowej rzeczywistości z
telewizorem na pierwszym planie, oni potrafią siedzieć w kręgu pod
drzewami i w skupieniu przez 40 minut słuchać opowieści
nauczyciela o spotkaniu z sokołem i o polowaniu na jelenia. Dobrze
było to zobaczyć...
Subskrybuj:
Posty (Atom)