W szkole takiej jak moja
przyswajanie wiedzy na ogół odbywa się mniej boleśnie niż w
szkole tradycyjnej. Aczkolwiek jest to okupione dużą pracą i
pomysłowością nauczycieli. Czasem trzeba się długo nagłówkować,
żeby dziecko do czegoś zachęcić. Są dzieci, które jeden po
drugim realizują poszczególne materiały, wszystko je interesuje i
po prostu muszą pracować bez wytchnienia. Chcą kilka razy dziennie
układać wszystkie działania z tabliczki mnożenia i są
szczęśliwe, że już umieją tę tabliczkę mnożenia i jest
świetnie. Ale są dzieci, które na słowo: „tabliczka mnożenia”
uciekają w najciemniejszy kąt sali z książką i udają, że są
bardzo pochłonięte czytaniem. Tak mniej-więcej zachowywała się
drugoklasistka Z. Miałam na nią różne sposoby, przerabiałyśmy
tabliczkę w różnych wariantach i na różnych materiałach. Ze mną
to jeszcze jakoś to szło... Ale jak zostawała sama z tą
tabliczką, to zupełnie się jej wszystko rozjeżdżało. I wiele
było jęczenia i zawodzenia jakie to nudne i beznadziejne i w ogóle
w życiu niepotrzebne. Właściwie to trochę się poddałam.
Pilnowałam, żeby co jakiś czas wracała do tematu, ale szło
zawsze jak po grudzie. Do dnia, kiedy pani M. zachorowała i na
zastępstwo przyszedł pan Ł. ze świetlicy. Mała Z. go uwielbia i
został od razu przez nią zaanektowany na cały czas pracy własnej.
Powiedziałam: „Dobrze, ale ćwiczycie tabliczkę mnożenia”. No
i w trzy dni zostały opanowane najtrudniejsze iloczyny (w tym
mityczne 7x8). Ćwiczono na różne sposoby, ale z żelazną
konsekwencją. Pan Ł. ma zasługi na polu edukacji, Z. ma tabliczkę
mnożenia w głowie, ja mam jedno dziecko więcej w klasie umiejące
mnożyć w zakresie stu i nowe spostrzeżenia dotyczące kanałów
którymi można docierać do dzieci z wiedzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz