Maria Montessori w jednej
ze swoich książek pt. Chłonący umysł pisze
o tym, że szkoła powinna być instytucją, która pomaga w życiu,
która jest blisko życia codziennego. A nie było tak ponad sto lat
temu, kiedy żyła Montessori i nie jest tak dzisiaj. I nie chodzi mi
o to, że w szkołach są słabo wyposażone pracownie komputerowe.
Bo jeżeli Ministerstwo Edukacji o coś zadba, to właśnie o to, bo
to tak naprawdę jest stosunkowo łatwe i PR-owo dobrze brzmi, że
każde dziecko będzie miało swojego laptopa, tablet, i'phona,
dostęp do internetu i w każdej chwili będzie mogło być
podłączone do sieci nie tylko w domu, ale na szczęście w szkole
też, bo przecież idziemy z duchem czasu. Tymczasem czteroletnie
dzieci bawią się smartphone'ami swoich rodziców i naprawdę nie
jest to dla nich nic skomplikowanego i z komputerem to sobie raczej
poradzą, gorzej z wiązaniem butów, smarowaniem chleba, czy
korzystaniem ze zwykłego spisu treści w książce.
Chodzi
o to, że dziecko przychodzi do szkoły i nagle znajduje się w
strukturze, która rządzi się jakimiś dziwnymi zasadami,
kompletnie dla dziecka niezrozumiałymi. Sztywne ramy, które raczej
utrudniają życie, niż je ułatwiają lub tłumaczą. Dzieci, które
przychodzą ze sporym zasobem wiedzy z domu, z życia codziennego, z
własnych doświadczeń, wyjazdów, rozmów z bliskimi – zwykle tej
wiedzy nie wykorzystują w szkole, bo wszystkiego uczą się według
jedynego słusznego podręcznikowego schematu i nawet nie potrafią
połączyć tego z tym co już wiedzą, a nauczyciel w tym nie
pomaga. W tych maluchach zaczyna się rodzić wrogość, stres i
zobojętnienie na wiedzę i potem jest już coraz gorzej. Nauczyciele
nie są dla nich normalnymi ludźmi, z którymi można porozmawiać
na jakikolwiek sensowny temat (na przykład o Gwiezdnych
Wojnach, Robercie Lewandowskim
czy nowym psie)– obłożeni dziennikami, tabelkami, sprawozdaniami
z przebiegu stażu, listami obecności, zgodami od rodziców na każdą
najmniejszą rzecz...
Staramy
się z panią M. być dla naszych uczniów ludźmi – ludźmi,
którzy mają rodziny, mają ulubione potrawy, podróżują, czasem
mają gorszy humor, lubią pogadać o psach i nie zawsze wszystko
wiedzą, ale chcą się dowiedzieć (nie tylko my, ale wszyscy
nauczyciele z naszej szkoły, bo i pani M2 i pani od przyrody i inni
też). I chcemy tym dzieciakom pokazywać życie innych ludzi,
prawdziwe życie – w tramwaju, na ulicy, nasze życie i chcemy
słuchać o ich życiu. Te przemyślenia przyszły do mnie po
ostatnich wspólnych jesiennych wyjściach i spotkaniach – bardzo
inspirujących:
Las.
Właściwie to taki lasek, który mamy blisko szkoły (szczęściarze
z nas). Poszliśmy tam na lekcję przyrody o drzewach. Zbieraliśmy
liście do zielników, które powstaną w najbliższym tygodniu.
Mała M., szukając liści znalazła kurze jajko (kura została
potem zlokalizowana). Zjedliśmy wspólne śniadanie w plenerze
oglądając zbiory i porównując to co mamy. Wytrwale szukaliśmy
buka, bo akurat jego nam brakowało, a to akurat ważna sprawa
(znaleziony!). Tyle w nich było entuzjazmu i takie poczucie misji.
A kiedy wracaliśmy do szkoły, to wszyscy z zadartymi do góry
głowami obserwowali drzewa.
Cmentarz.
To nasz doroczny zwyczaj, że pod koniec października idziemy na
któryś z krakowskich cmentarzy. Każde dziecko ma znicz i może go
zapalić na wybranym grobie. Ale w tym roku był to cmentarz
nietypowy – Stary Cmentarz Podgórski – bardzo stary, bardzo
zaniedbany i malutki. Pogoda była piękna, na miejsce dojechaliśmy
dwoma tramwajami (chwaleni za ciszę). Dokształciłyśmy się z
panią M. nieco na temat Podgórza i osobistości pochowanych na tym
cmentarzyku i przed wejściem na jego teren opowiedziałyśmy co
nieco dzieciakom. A potem to już wszystko podziało się samo, bo
jak tylko skończyliśmy krótką modlitwę za dusze zmarłych, to
te dzieci rzuciły się wprost do sprzątania: odgarniali liście i
masowo wyrzucali wypalone znicze, przecierali napisy na grobach i
usiłowali się doczytać kto tam jest pochowany. Chcieli, żeby na
każdym pustym grobie był chociaż jeden znicz (chcieli przestawiać
z tych gdzie było więcej...). Pani M. stwierdziła, że to mógłby
być taki nasz cmentarz, bo można ich wszystkich ogarnąć na tym
niewielkim terenie i są w zasięgu wzroku. Pierwszoklasiści M. i
S. wrócili ze swoimi zniczami do szkoły, bo tak zawzięcie
sprzątali, że zapomnieli ich zapalić.
Podwieczorek.
O tym kiedy indziej, bo już się za długi ten tekst zrobił.