Pamiętam pierwszą
rozmowę z rodzicami jednego z moich uczniów. Dopiero co skończyłam
studia w czerwcu i mnie przestano uczyć, a tutaj nagle - ja uczę i
jeszcze mam się wymądrzać na temat chłopca, którego niedawno
poznałam, a przecież oni znają go od siedmiu lat. Właściwie to
dopiero co skończyłam pierwsza klasę, nie rozumiem zadań z
geometrii, pióro mi skrobie i napisałam „ó” na końcu wyrazu w
dyktandzie i całkiem wyraźnie pamiętam jak wytężam uszy, żeby
podsłuchać co wychowawczyni mówi na mój temat mojej mamie... Ale
ci rodzice zdawali się tego nie zauważać. Zwracali się do mnie
per „Pani” i mimo wszystko chcieli się ze mną spotkać i
porozmawiać o tym swoim synku...
Z każdą następną
rozmową było już trochę łatwiej. Każdą następną opinię do
poradni pisałam szybciej. Ale do dziś mam niekiedy pragnienie, by
stać się niewidzialną, gdy jakiś rodzic nadchodzi z naprzeciwka.
I sama muszę przed sobą przyznać, że jest to strach, czy stres
zupełnie nieracjonalny. Chyba raczej z przyzwyczajenia niż z
rzeczywistych ku temu przesłanek. W naszej szkole stawiamy na
indywidualne spotkania z rodzicami, a nie na przydługie gremialne
zebrania (chociaż i te muszą się odbyć dwa razy w roku). I te
spotkania twarzą w twarz są często bardzo miłe, czasem
pouczające, czasem dają klucz do dziecka albo wskazują właściwy
kierunek, czasem są trudne, ale w efekcie – zawsze potrzebne.
Uważam, że jest to świetne, że można się razem z nimi pochylić
nad światem małej istoty. Opowiedzieć i wysłuchać. Zawdzięczam
tym rozmowom nową wiedzę, nowe pomysły i rozwiązania. Były też
takie rozmowy, po których nie mogłam zasnąć, ale dzięki nim się
wzmocniłam. A więc umiejętność znikania byłaby nie od rzeczy,
ale jednak nie wykorzystywałabym jej w tych sytuacjach.