Historia zaczyna się od
tego, że zaangażowałam się w projekt Akademia Przyszłości,
który powstał przy stowarzyszeniu Wiosna (to ci od Szlachetnej
Paczki). Projekt w skrócie polega na tym, że wolontariusze
(najczęściej studenci), którzy zgłoszą się do programu pomagają
w nauce dzieciom ze szkół biorących udział w projekcie. Praca
odbywa się w trybie jeden na jeden i wiele tam jest jeszcze różnych
organizacyjnych zawiłości, ale ogólnie rzecz biorąc wszystko
działa dobrze i jest świetnie wymyślone. Nie będę o tym w
szczegółach, bo można sobie to znaleźć na stronie
stowarzyszenia. Grunt w tym, że ja, jako niewyżyta nauczycielka,
postanowiłam jeszcze trochę pouczyć w czasie wolnym. Trafił mi
się (przydzielono mi...) chłopca ze szkoły w Nowej Hucie, naprawdę
na końcu świata. Nigdy tam nawet wcześniej nie byłam, a więc
dalej przygodo! I tak to już od paru miesięcy jeżdżę w te
dalekie strony i mam zajęcia z czwartoklasistą K. Ale nie o nim tu
będzie, bo generalnie rzecz biorąc, jak przyjdzie na zajęcia, to
dobrze się nam współpracuje. Ma mocny charakter, jest ciekawy
przeróżnych spraw, zazwyczaj chętny do pracy i potrafi też być
wytrwały. Przy jego naprawdę trudnej sytuacji rodzinnej uważam to
wszystko za wielki sukces.
Ale chciałabym napisać
o tym jak ja coraz mniej rozumiem to co się dzieje w tradycyjnych
szkołach i jak coraz bardziej rozumiem dzieci, które mają poważne
problemy w nauce. Te myśli przyszły do mnie ostatnio, kiedy okazało
się, że K. jest zagrożony z historii, ale nic mi się do tego nie
przyznawał, bo wolał robić te rzeczy, które ja mu przyniosłam do
pracy i chyba w ogóle nie bardzo dopuszczał do swojej świadomości
jakikolwiek problem dotyczący tej historii. Wielokrotnie prosiłam
go, żeby przyniósł podręcznik i ćwiczenia, żebym mogła
zobaczyć czego się uczy i mu pomóc. Wreszcie, ostatnio - po tym
jak zapisałam mu to na kartce – przyniósł. Przejrzałam
podręcznik, przejrzałam ćwiczenia (fakt, że miałam na to
niewiele czasu...) i zobaczyłam tam wszystko i nic. Żadnej całości,
przeskakiwanie od szczegółów do ogółów – tak jakby mieli się
nauczyć wszystkiego naraz, ale tylko po trochu. Trzeba zaznaczyć,
że K. nie był mi w stanie powiedzieć na jakim etapie są w tym
zacnym podręczniku. Tego samego dnia udało mi się też porozmawiać
z panem od historii, który uczy K. Nie wiem, czy mogę powiedzieć,
że mi się udało... Powiedział, że K. w ogóle NIC nie robi na
historii, że we wtorek mają sprawdzian i że właściwie to on mu
może odpuścić zeszyt, ale ważne, żeby miał uzupełnione
ćwiczenia. Żółte strony w ćwiczeniach. Jeśli będzie miał
uzupełnione te żółte strony to wtedy nie będzie miał
zagrożenia.
Czyli w tej całej
szkole, w tym wstawaniu o świcie przez dwanaście lat i spędzaniu
tam ogromnej ilości cennych godzin swojego młodzieńczego czasu,
chodzi tak naprawdę o te żółte strony w ćwiczeniach. Jak już je
tam wypełnimy, to potem będziemy wstawać o świcie przez kolejne
pięćdziesiąt lat i dalej będziemy wypełniać żółte strony,
tylko w innym budynku.
No, mocno pociągnęłaś konkluzje. Ale właśnie, jak ktoś mi mówi, że musimy dzieci przygotować na to, że kiedyś nie będzie tak ciekawie, albo, że nie zawsze będą robiły to co je pociąga i interesuje, to myślę sobie, że to jest przygotowywanie tępych wyrobników, a my nie chcemy naszych dzieci do takich zadań przygotowywać. I nie na to się wysilamy i rozwijamy ich kreatywność, żeby grzecznie przystawały potem na nudne i bezsensowne zadania. No!
OdpowiedzUsuńW każdym razie muszą wiedzieć, że mają inne opcje, a nie tylko te żółte strony...
Usuń