W naszej szkole
codziennie koło godziny 11.00 wychodzimy na podwórko. Musiałaby
chyba szaleć burza z piorunami, żebyśmy nie wyszli. Jesteśmy
bardzo konsekwentni w tym wychodzeniu – czy pada deszcz, czy śnieg,
czy jest błoto po kostki, czy śnieg po kolana. Tak to zostało
ustalone i tak ma być.
Obserwujemy dzieciaki z
panią, którą będę zmuszona nazwać panią M2 (w odróżnieniu od
pani M., która pracuje ze mną w jednej klasie, pani M2 jest
wychowawczynią klasy równoległej). Co robią: grają w piłkę –
to oczywiste, budują szałasy ze znalezionych patyków, mieszają
błoto z trawą na obiad, łupią duże kamienie na mniejsze
kamienie, sprawdzają głębokość naszej - stale obecnej przy
wyjściu ze szkoły - kałuży (ale to tylko ci co mają gumiaki),
przeskakują przez tę kałużę, budują tamy ze śniegu, chowają
się pomiędzy zaparkowanymi samochodami, biegają w kółko bez
wyraźnego celu. Są też zabawy, które nazwałabym
fabularyzowanymi; one przychodzą i odchodzą – na przykład zabawa
w ludzi pierwotnych, w Indian, w partyzantów, w bazy, w zakładników,
w Gwiezdne Wojny. Wracają często ubłoceni albo mokrzy, trochę na
nich wtedy pokrzykujemy i suszymy masowo skarpetki na grzejniku. Ale
dobrze wiemy, że potrzebują tego czasu jak mało czego innego.
Była u nas w tym roku
pewna Amerykanka, która ma swoją małą szkołę Montessori
niedaleko Atlanty w Stanach Zjednoczonych. Przeprowadzała
warsztaty, podczas których prezentowała obszerny program do nauki
przyrody, który sama opracowała. Szczególnie utkwiła mi w pamięci
jedna rzecz, o której powiedziała. Zaczęła od tego, że u niej w
szkole jest taka zasada, że dzieciaki co najmniej raz w tygodniu idą
do lasu. Stwierdziła, że przecież, jeśli spojrzymy na oś czasu
od momentu kiedy człowiek pojawił się na świecie, to ludzie
jednak zawsze spędzali większość dnia na powietrzu. Ona też
wspominała swoje dzieciństwo, kiedy to wracała ze szkoły i od
razu wychodziła na podwórko, gdzie była już do wieczora. Zapytała
nas przekornie: „Może to co teraz obserwujemy – to siedzenie w
biurach z klimatyzacją po wiele godzin i spędzanie czasu w
samochodach, to jest tylko taki nieudany eksperyment?”.
Czytałam kiedyś o norweskich przedszkolach - że tam więcej czasu spędza się na zewnątrz niż w budynku. Byłoby cudnie, jakby u nas się tak dało. I gdyby powietrze w Krakowie było lepsze...
OdpowiedzUsuńPodobno pierwsza rzecz w jaką są zaopatrywani mali Norwegowie idący do przedszkola to narty biegówki:)
Usuń