niedziela, 14 kwietnia 2013

Im więcej, tym lepiej

W „Dzieciach z Bullerbyn” kiedy Lisa opowiada o szkole, do której chodzą, wspomina jeden taki dzień, kiedy przyszli, a szkoła była pusta. Nie było ani dzieci, ani pani nauczycielki. Zapukali więc do pokoju pani, która mieszkała nad salą lekcyjną i okazało się, że pani jest chora. Szóstka z Bullerbyn spędziła u niej cały ten czas, przez który miały trwać lekcje, sprzątając, gotując, a potem czytając książki z jej biblioteczki. Pamiętam, że ten fragment robił na mnie wielkie wrażenie w dzieciństwie i dzisiaj nadal je robi.
U mnie w szkole dużym problemem jest czas obiadu. Nauczyciele zmęczeni. Dzieci mniej zmęczone i czują powiew świetlicowej wolności. Trzeba ich doprowadzić do jadalni. Usadzić przy wspólnym stole. Siedzą nieporządnie, albo w ogóle nie siedzą, wchodzą pod stół, gadają strasznie głośno. Ten chce tylko ziemniaki, tamten tylko mięso, tylko surówkę, bez surówki, żeby marchewka nie dotykała ziemniaków, czy można dokładkę, nienawidzę tej zupy, gdzie jest mój kubek, zupa się wylała...Wobec powyższego, bardzo mi odpowiadało, że w czasie obiadu opiekę nad dzieciakami przejmują nauczyciele świetlicy. Nie był mój ten cały stołówkowy chaos i nie ja go musiałam ogarniać. Ale w pewnym momencie sprawy wyglądały już tak nieciekawie, że trzeba było jakoś temu zaradzić. Poczułam, że chyba jednak ten problem musi stać się też moim problemem i że moi uczniowie nie przestają być moimi uczniami wraz z wybiciem godziny obiadu. Główną trudnością było to, że nauczyciele świetlicowi nie mogą siedzieć z dziećmi przy stole, bo muszą wydawać obiady. Jest to do tego stopnia pochłaniająca praca (biorąc pod uwagę wszelkie warianty obiadu ucznia podstawówki), że nie ma szans na to, żeby zwrócić uwagę na to co się przy tych stołach dzieje. Uradziliśmy, że każdego dnia dwóch dodatkowych nauczycieli, którzy w tym czasie kończą zajęcia, będzie jeść obiad razem z dzieciakami. To czego tak bardzo się bałam i przed czym ochoczo uciekałam do domu, stało się faktem... I co się okazało? Że wcale nie jest tak źle. Nie mówię, że dzieci od razu zaczęły stosować wszelkie zasady savoir-vivre'u, że zrobiło się cicho i słychać było tylko, wydawane od czasu do czasu przyciszonym głosem, sądy na temat zupy lub drugiego dania... W żadnym razie nie. Ale dzieci zaczęły zachowywać się z większą ogładą, a ja mam szansę zobaczyć dlaczego zachowują się tak, a nie inaczej. To są po prostu kolejne chwile, które z nimi spędzam. Inny kontekst niż zwykle, inne rozmowy niż zwykle. Takie rozmowy obiadowe. I już tak nie uciekam do domu, tylko sobie siedzę aż wszyscy skończą i zawsze się jeszcze czegoś ciekawego dowiem.
A jak mi się to łączy z dziećmi z Bullerbyn? Chodzi mi o więź. Więź, która ma szansę tworzyć się między nauczycielem a uczniem, dzięki wszystkim tym sytuacjom w jakich nauczyciel i uczeń się spotykają. Im więcej takich sytuacji, tym lepiej ich znam i tym łatwiej jest mi do nich przychodzić każdego dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz