Wracając
jeszcze do planowania i odhaczania... Muszę przedstawić też drugą
stronę medalu. Pozytywną. Przyglądałam się przez kolejny tydzień
mojej amerykańskiej klasie – pracy uczniów i pracy nauczycieli.
To co od razu rzuca się w oczy, to ogromna ilość
lekcji/prezentacji, dawanych przez nauczycieli. Na początku mnie to
denerwowało i pomyślałam, że nie dają tym dzieciom ani chwili
spokoju, tylko cały czas coś im pokazują nowego. Ale jak trochę
pobyłam i przychodziłam do w klasy dzień po dniu, to zobaczyłam, że
wszystko układa się w całkiem sensowną całość. Dzieci mają w
sumie więcej pracy własnej niż w mojej szkole, bo w większość
dni mają też czas pracy własnej po obiedzie. Przed południem
rzeczywiście mają sporo prezentacji w mniejszych grupach, ale mogą
też pracować po południu. I jeśli chodzi o prezentacje, to ja
jednak zmniejszyłabym ich ilość, ale widzę, że dzieci są uważne
i zaciekawione i wiedzą w jakim kierunku może zmierzać ich praca –
mają na czym się „zaczepić”. Trzeba oczywiście znaleźć
złoty środek, ale rozmyślając sobie nad moim własnym systemem
pracy, zorientowałam się, że może jednak za mało pokazuję moim
uczniom i dlatego czasem czują się zagubieni i nieświadomi tego co
mogliby zrobić. Tutaj widać, że nauczyciele mają ścisły plan
prezentacji (co następuje po czym i dla którego poziomu jest
przygotowana jaka prezentacja) i po każdej prezentacji mają
przygotowane tzw. follow - up, czyli zadania, ćwiczenia, karty
pracy, które proponują uczniom jako utrwalenie danego tematu. Inna
sprawa, że często dana karta pracy jest obowiązkowa, uczniowie
mają zbyt mały wybór, albo go nie mają i robi nam się tradycyjna
szkoła, a Maria Montessori odchodzi ze spuszczona głową... Ale
gdyby wyciągnąć z tego to co najlepsze – czyli dobrze
przeprowadzona prezentacja, z konkretem, wciągająca, nie przegadana
i szeroki wybór ćwiczeń, wielość propozycji i pomysłów. To o
czym marzy pani M., ale zwykle się spieszymy i nie zawsze zdążamy...
Bo to trzeba budować przez lata. I żeby jeszcze potem w tym
wszystkim nie zginąć, nie utonąć pod materiałami i kartami pracy
i ambitnymi planami jak ciekawie zrealizować każdy punkt podstawy
programowej. Ciągłe poszukiwanie najlepszej drogi do sedna sprawy,
czyli tego jak pomóc naszym uczniom w pełni rozwinąć skrzydła,
pomóc im pomnażać talenty, które dostali. Zainspirować, pokazać
świat, nie wyręczając ich, ale też nie pozostawiając ich
osamotnionych.
A z atrakcji, to w zeszłym tygodniu w szkole był pancernik. Ma na imię Dilbert.
Witam Pani Jadwigo,
OdpowiedzUsuńdziekuję za świetnego bloga.... wspaniale Pani pisze:)
Mama Maksa powiedziała mi ostatnio, ze Pani pisze świetne rzeczy...
Jest Pani sławna ;)
Bardzo ciekawa jestem Pani doświadczen z USA, byłam tam tylko tydzień w szkołach Montessori.... ale mnóstwo spraw które Pani opisuje wydaje mi sie znajomych....
Będę czytac często:)
Pozdrawiam serdecznie
Wioletta Skubera ( mama Soni Stelmach ) :)
Pani Wiolu, ciesze sie, ze ktos to czyta:) Jak wroce to chetnie opowiem. Na razie jestem tu drugi miesiac i mam moc wrazen... Mam nadzieje, ze uda mi sie jeszcze odwiedzic inne szkoly Montessori, dla porownania. Pozdrawiam!
Usuń