piątek, 2 grudnia 2016

L4 i Jezuici na Kozłówku

Choroba mnie dopadła, mimo że dzielnie przed nią uciekałam i przez chwilę nawet udawałam, że wcale nie jestem chora. Ale mój organizm osiągnął to czego chciał. Chciał wreszcie posiedzieć w domu. Zgodziłam się. Siedzę razem z nim. Dzięki temu mam więcej czasu na przemyślenia. Może nawet powraca nieco entuzjazmu do mojej pracy - jak wiadomo łatwiej wykrzesać z siebie ten entuzjazm, siedząc w domu...
Ale dziś  nie będzie o mojej szkole. Będzie o szkole, którą zwiedziłam w zeszłą sobotę i nadal pozostaję pod jej dużym wrażeniem.
Zacznę od tego, że w październiku rozpoczęłam studia podyplomowe z Organizacji i Zarządzania w Oświacie. Jeszcze nie do końca wiem dokąd mnie ta decyzja zaprowadzi, ale na razie studiuję i mam się z tym dobrze, bo wreszcie mogę siedzieć i słuchać, a nie muszę: organizować, wymyślać, opowiadać, pokrzykiwać, przeliczać, ustawiać w pary i przeliczać jeszcze raz.
W ramach tych właśnie studiów mieliśmy zajęcia z ojcem Pawłem Brożyniakiem Jezuitą, który jest obecnie dyrektorem gimnazjum im. Stanisława Kostki przy ul. Spółdzielców w Krakowie (tzw. Kostka). Ojciec zaprosił nas na  zajęcia do swojej szkoły. Spędziłam tam więc całą ostatnią sobotę.
Jezuici przejęli tę szkołę pięć lat temu, kiedy byłą w stanie całkowitego rozkładu i upadku. Miała być zamknięta. Ojciec Brożyniak podjął się niełatwego zadania uratowania szkoły i to co zdołał z nią zrobić w ciągu pięciu lat naprawdę nie mieści się w głowie. Po pierwsze trzeba wiedzieć, że okolica, w której znajduje się szkoła nie jest okolicą ciekawą, a już na pewno nie prestiżową. Tak zwany Kozłówek jest końcem świata, osiedlem kojarzącym się z zakapturzoną młodzieżą ćmiącą, w najlepszym wypadku, papierosy pod blokiem. Ojciec Brożyniak chciał, aby szkoła której został dyrektorem-menadżerem była nadal szkołą rejonową. Wydaje mi się, że była to kluczowa decyzja, bo dzięki temu nie stworzył elitarnej jezuickiej szkoły "za murem", odgradzającej się od środowiska tylko na to środowisko się otworzył i dał szansę dzieciom z okolicy, żeby mogły chodzić do naprawdę niezwykłej szkoły.
Mieliśmy okazję dokładnie zwiedzić budynek i oczywiście infrastruktura robi wrażenie mimo, że budynek to klasyczny budynek szkolny z lat 70-tych. Korytarze są jasne i czyste, nie obwieszone nadmiarem plakatów, drzwi do sal i gabinetów przeszklone (o. Brożyniak: "Ważna jest przejrzystość! Żeby było widać jak ludzie pracują. Jak ktoś krzyczy, to niech będzie widać, że krzyczy"). W szkole są bardzo profesjonalne pracownie chemiczna i fizyczna, dwie sale językowe, pracownia plastyczna oraz muzyczna ze specjalnym wytłumieniem i zestawem perkusyjnym, świetna w bardzo prosty sposób urządzona stołówka, a na zewnątrz ogród, w którym uczniowie uprawiają własne warzywa (we współpracy z Uniwersytetem Rolniczym). Zachwyciła mnie biblioteka z czytelnią i kuchnia, w której uczniowie mogą piec i gotować. No i jako nauczycielkę zachwycił mnie pokój nauczycielski - dwa przestronne pomieszczenia - jedno do pracy, drugie do relaksu i integracji. Jest też mała sala konferencyjna specjalnie dla dzieci - może w niej obradować samorząd, albo grupa, która zajmuje się jakimś specjalnym projektem. Wszystko to jest piękne, nowoczesne i było bardzo drogie, ale nie miałoby żadnego sensu, gdyby nie szła za tym myśl dyrekcji (drugi dyrektor od spraw nadzoru pedagogicznego - pan Józef Rostworowski). A ta myśl wyraża wielki szacunek do ludzi, z którymi i dla których pracują: do uczniów, ich rodziców, nauczycieli i wszystkich pracowników szkoły. Wiele rozwiązań w tej szkole jest podyktowana właśnie tym szacunkiem - myślą, że: pani woźna też musi się dobrze czuć w szkole i chce mieć sprzęt do sprzątania na każdym piętrze, że nauczyciel chce mieć spokojne miejsce, w którym może sprawdzać testy, że mama któregoś z uczniów chce być pewna, że do  szkolnej szafki jej syna zmieszczą się śniegowce, że uczeń, któremu w domu odcięli ogrzewanie może liczyć w szkole na zupę i kromkę z masłem orzechowym...
Usłyszeliśmy sporo historii. Historii podnoszących na duchu i dodających odwagi. Opowiem jedną. Chyba dwa lata temu grupa uczniów miała pomysł na przedstawienie teatralne. Chcieli, żeby było bardzo profesjonalne i potrzebowali pieniędzy na jego realizację i miejsca, aby je wystawić. W tym mniej-więcej czasie przyjechał jeden z amerykańskich sponsorów, aby zwiedzić szkołę. Podobno ten pan powiedział już wcześniej ojcu Brożyniakowi, że dał mu wystarczającą ilość pieniędzy i na tym kończy się jego dobroczynność, ale chce zobaczyć do czego się dołożył. Po szkole oprowadziła go ta własnie grupa teatralna i za namową dyrektora uczniowie opowiedzieli Amerykaninowi o swoich scenicznych marzeniach. Parę tygodni później nadszedł czek z Ameryki. Pieniędzy wystarczyło na wynajęcie Teatru Słowackiego. Podobno sporo ludzi mówiło ojcu, że to wyrzucanie pieniędzy, bo można by je wydać w lepszy sposób, a wynająć mniej prestiżowy teatr. Ale po oglądnięciu przedstawienia, które było połączone z galą końcoworoczną nikt już tak nie mówił. Wszyscy zgodnie twierdzili, że było to warte każdych pieniędzy, żeby zobaczyć te dzieciaki na scenie Teatru Słowackiego. Tu link do krótkiego filmu z tego wydarzenia: https://www.youtube.com/watch?v=KPed9IGegAk

To dobrego dnia!

sobota, 15 października 2016

chwilowa niedyspozycja...

Nadal jestem nauczycielką, nadal w tej samej szkole, nadal mam cudownych uczniów, którzy na każdym kroku mnie zaskakują, wzruszają albo denerwują, nadal mam wspaniałe koleżanki i kolegów w pracy, nadal uważam, że Maria Montessori była geniuszem i miała niesamowitą intuicję pedagogiczną. Ale chyba jestem zmęczona...
Trochę to niepokojące, zwłaszcza, że jest październik, a nie czerwiec... Ale widocznie nie da się mieć nieprzerwanie tej samej werwy i entuzjazmu w sobie. Tak więc chodzę do pracy i badam każdego dnia mój poziom zaangażowania i wewnętrznego entuzjazmu.
Jak będzie wyższy, to wrócę tutaj z nową energią i nowymi opowieściami.

sobota, 23 lipca 2016

sześć lat

Sześć lat to niby nie jest żadna okrągła rocznica. Nie wiem czy to dużo, czy mało... Ale jest to czas, w którym moi pierwsi uczniowie zdążyli skończyć podstawówkę. Jest to czas, w którym ja - z bardzo zestresowanej i nieświadomej co mnie czeka, młodej nauczycielki zaraz po studiach - stałam się nieco mniej zestresowaną, bardziej świadomą tego co robi i kochającą swój zawód nauczycielką.

I nie zamieniłabym na nic innego tych sześciu lat z mojego życia. Praca z tymi małymi ludźmi, a może zwłaszcza z ich rodzicami jest trudna. Czasem jest bardzo trudna. Ale ile nowych światów się przed Tobą otwiera! Moja zdolność do słuchania, zdolność obserwacji, kreatywność, inteligencja emocjonalna, cierpliwość, otwartość, wyrozumiałość rozwinęły się w sposób niewyobrażalny, co nie było do końca ode mnie zależne. I mam ochotę iść  w to dalej, i czuję dreszczyk emocji kiedy myślę o mich nowych uczniach i kiedy myślę o tych co już poszli dalej - kim będą w przyszłości; i kiedy opowiadam komuś o swojej pracy to trudno jest mi skończyć.
I bardzo się cieszę z długich wakacji!

A na koniec mała historyjka:

Miałam takiego bardzo poważnego ucznia B., który w tym roku skończył trzecią klasę, czyli musieliśmy się pożegnać. Wspominałyśmy z panią M. jak zaczynał uczyć się pisać pisanymi literami. Umiał już wtedy bardzo dobrze czytać i chciał pisać poważne teksty, a nie ćwiczyć pojedyncze litery, gdyż uważał to za zajęcie uwłaczające... Pisał więc po śladzie teksty, które przepisywałyśmy dla niego z wybranych książek, albo które nam sam podyktował. W którymś momencie pani M. się zbuntowała i powiedziała B., że powinien już zacząć pisać samodzielnie, bo nie mamy tyle czasu, żeby mu przepisywać te teksty i nawet jeśli jego pismo nie będzie idealnie równe, to powinien zmierzyć się z tym tematem. B. nachmurzył się, właściwie to trochę się obraził i oddalił, żeby przemyśleć tę sprawę. Po jakimś czasie przyszedł do pani M. i oświadczył, że 25 lutego zacznie pisać sam. I jak powiedział, tak zrobił. A oto kartka, którą dostałam od niego na zakończenie roku:



Dobrych wakacji!

sobota, 11 czerwca 2016

zapraszam

Po raz trzeci organizujemy w naszej szkole bardzo miłą, kameralną konferencję, podczas której poruszamy tematy związane z pedagogiką Montessori. A przede wszystkim tematy, które nas poruszają i które chcemy zgłębiać, żeby wciąż na nowo uczyć się jak najlepiej towarzyszyć naszym uczniom. Tym razem tematem przewodnim jest pedagogika inkluzji, czyli włączania.

Będą goście. Goście ze Stanów Zjednoczonych (plon mojej wyprawy) i nasi zaprzyjaźnieni nauczyciele ze szkoły Montessori w Niemczech w Erfurcie.

Bardzo serdecznie zapraszam!
Szczegółowy program i zapisy tutaj:
http://www.ziarnko-maku.pl/kursy1/kursy-aktualne/lam-letnia-akademia-montessori/


niedziela, 5 czerwca 2016

trochę o spaniu w szkole i nauce w domu

Wczoraj: po piątkowym wieczorze poetyckim, po wieczornym berku na przyszkolnej łące, po nocy spędzonej w śpiworze na klasowym dywanie, po nocnych wędrówkach naszych uczniów do łazienki, po przesikanym śpiworze, po dyskusjach z chłopcami o 4 rano (że może by jednak jeszcze położyli się na dwie godziny); stałyśmy z panią M2 na słonecznym szkolnym podwórku. Zmęczone jak po jakiejś imprezie z dawnych lat, ale zadowolone. Rozmawiałyśmy z tatą jednej z uczennic, który stwierdził, że majowe i czerwcowe weekendy są tak intensywne, że on już czeka na poniedziałek, żeby mógł sobie normalnie iść do pracy... Nasza intensywna czerwcowa sobota dopiero co się zaczynała, bo miałyśmy jeszcze przed sobą trzy godziny egzaminowania dzieci z edukacji domowej. Na szczęście pani M. zaprosiła nas do siebie na kawę i truskawki w swoim miłym ogrodzie, co dodało nam sił.
Potem spędziłam trzy godziny z dziećmi, które uczą się w domu i byłam pod dużym wrażeniem. W tym czasie wysłuchałam dwóch koncertów skrzypcowych - zagrali dla mnie ośmiolatkowie. Obaj uczą się grać metodą Suzuki - jeden od 6 lat, a drugi od 4. Nie dość, że grają pięknie, to jeszcze w dodatku chętnie, z entuzjazmem i bez stresu. Oglądnęłam mnóstwo wspaniałych prac plastycznych. Wysłuchałam historii o odwiedzanych muzeach, o koncertach, o wyprawach z tatą na ryby i o przeczytanych książkach. Miałam do czynienia z dziećmi, które nie są znudzone nauką, są ciekawe świata, a przede wszystkim chętnie pokazują swoje dzieła, są z nich dumne i chcą o nich opowiadać.

Nie jest łatwo uczyć dzieci w domu. Z mojego punktu widzenia jest to wręcz heroiczna decyzja. Ale po wczorajszej sobocie, intensywnie spędzonej z tymi dziećmi, na pewno lepiej taką decyzję rozumiem. 

czwartek, 26 maja 2016

Witaj złotooku!

źródło: http://plfoto.com/, autor: Tosi

Owad z powyższego zdjęcia zawitał ostatnio do mojego mieszkania i mimo, że widziałam takie owady już niezliczoną ilość razy w moim życiu, to dopiero teraz mogłam przywitać go tym okrzykiem. Okrzykiem: "Witaj złotooku!". Mogłam to zrobić za sprawą tygodnia przyrodniczego, który odbył się w naszej szkole na początku maja, a tematem przewodnim były właśnie owady.

Razem z naszymi uczniami odkrywaliśmy ich niezwykły świat. Zaczęliśmy tydzień prostą, ale pełną treści i humoru prezentacją o owadach, którą przygotowała Pani Od Przyrody. Dzięki tej prezentacji już wiemy, że owadów w żadnym razie nie należy nazywać robalami i że każdy owad ma sześć odnóży, więc pająki oczywiście nie są owadami. Następnego dnia czekały nas kolejne niezwykłe przygody... Na przykład warsztaty zorganizowane przez Pana Od Historii. Opowiedział nam o tym jak w starożytności używano glinianych naczyń wypełnionych pszczołami jako amunicji przy oblężeniu miast. Konstruowaliśmy sami takie pociski - robiliśmy pszczoły z orzechów włoskich i wrzucaliśmy je do glinianych doniczek, które następnie zaklejaliśmy taśmą. Kolejny dzień spędziliśmy we wspaniałym muzeum motyli w Bochni. Jego właściciel to prawdziwy pasjonat - kolekcjoner, któremu nie jest straszna grupa pięćdziesięciu żądnych wiedzy dzieci. Oprowadził nas po swoim królestwie, opowiadając mnóstwo ciekawych historii o motylach i pokazując przeróżne ciekawe okazy. Potem gościliśmy w szkole grupę pszczelarzy, którzy przynieśli do szkoły pszczoły za szybką, małe stroje pszczelarskie w liczbie chyba dwadzieścia (żeby się dzieci mogły poprzebierać) oraz miód i pyłek kwiatowy. A zakończyliśmy w piątek wystawą projektów, nad którymi dzieci pracowały, kiedy akurat nie oglądały pszczół i motyli ani nie degustowały miodu.
Cała akcja bardzo udana! Zainteresowanie owadami wzrosło zarówno u dzieci jak i u nauczycieli. A następnego tygodnia gościliśmy na naszym podwórku bardzo ekskluzywny rój pszczół, który postanowił widocznie przylecieć na podwórko szkoły, w której coś się o owadach wie... I znajomy pszczelarz tym to sposobem się obłowił...














niedziela, 8 maja 2016

ewakuacja z tramwaju

W ostatni piątek - miły i słoneczny - pojechaliśmy z samego rana na drugi koniec Krakowa do Ogrodu Doświadczeń. Wszyscy zdążyli (a zbiórka była o 7.30) i dojechaliśmy na czas. Co prawda na miejscu mieliśmy problemy z kartą płatniczą i z pomyłką w przydzieleniu grup na warsztaty, ale poza tym wszystko udało się wybornie. Ja towarzyszyłam grupie młodszych dzieci. Najpierw mieliśmy krótkie warsztaty geologiczne. Jest tam miejsce gdzie stoi kilka naprawdę dużych skał, naokoło których dzieci mogą stanąć i dotykać ich do woli. Drugoklasista M. z grupy Niedźwiedzi, przytulił się do jednej ze skał i powiedział z rozmarzeniem w głosie: Gdyby on cały był mój...
Potem w przyspieszonym tempie zwiedziliśmy resztę parku, bo niestety nasz przewodnik musiał spieszyć do kolejnej grupy. Ale na koniec była atrakcja specjalna - lody! Nie jest to takie znowu częste wydarzenie dla naszych uczniów, bo zawsze podczas wycieczek szerokim łukiem omijamy sklepiki z pamiątkami i kioski ze słodyczami. Ale tym razem dzień wcześniej specjalna delegacja dzieci powiedziała nam o tych bardzo wyjątkowych lodach, które są tam sprzedawane, no więc były nawet lody.
Lecz, tak naprawdę, największą atrakcją nie były te lody, tylko wykolejony tramwaj, co spotkało nas na sam koniec wycieczki. Jechaliśmy już do szkoły. Cieszyłyśmy się z panią M. tym, że tramwaj jest bezpośredni i w dodatku w miarę pusty. A tutaj około czterech przystanków przed szkołą - stoimy. I stoimy i dalej stoimy... Drzwi się otwierają i trzeba się ewakuować. Miejsce ciekawe (dla tych co się orientują: przy ul. Dietla): z jednej strony płotek przytorowy, z drugiej ściana tramwaju i przed nami około pięć tramwajów, bo nie wykoleił się nasz tylko jakiś z przodu. Tak więc bardzo elegancko, gęsiego przeszliśmy wraz z wszystkimi innymi ludźmi wzdłuż tych pięciu tramwajów i szczęśliwie dotarliśmy na przystanek, z którego jechały już tramwaje w stronę naszej szkoły. Niby mała, zwykła przygoda, ale z ponad czterdziestką dzieci nabiera kolorytu. No i myślę, że oni zapamiętają z tej wycieczki przede wszystkim to przeciskanie się wzdłuż płotu i ciągu tramwajów.

sobota, 23 kwietnia 2016

wiosenne wyprawy

Wiem, że dawno nie pisałam... ale tak to już jest jak się przyjeżdża po pół roku i nagle ma się mnóstwo pracy i wieczorem jest się tak zmęczonym, że ciężko nawet wygospodarować te 15 minut na opowiedzenie  o tej pracy, w której codziennie spotyka mnie coś ciekawego.
W ostatnim czasie wybrałyśmy się z panią M. i naszymi uczniami na dwie wiosenne wyprawy - jedną szarą, lekko mglistą i dżdżystą, a drugą zielono-białą i słoneczną. Miesiąc temu wyruszyliśmy jak prawdziwa ekipa badawcza do pobliskiego lasku, żeby poszukać śladów rozpoczynającej się wiosny. Dzieci były zaopatrzone w aparaty, lupy i lornetki. Podzieliłyśmy ich na grupy i każda grupa miała za zadanie udokumentować fakt, że wiosna nadchodzi. Wszytko naokoło wydawało się raczej szare i smutne. Ale jak się pogrzebało pod liśćmi, popodnosiło kamienie, przyglądnęło dokładnie gałęziom drzew, to można było znaleźć kiełkujące żołędzie, pączki, bazie, a nawet malutkie kokony motyli. Dzieci zrobiły mnóstwo zdjęć, które potem wspólnie oglądaliśmy i omawialiśmy.
A wczoraj - równo miesiąc później - wróciliśmy na to samo miejsce. Zieleń i biel kwitnących drzew eksplodowała zewsząd. Dzieci też eksplodowały. Zjedliśmy śniadanie w terenie, zorganizowałyśmy im może dwie wspólne zabawy, ale widziałyśmy w nich tę pulsującą energię, która bardzo utrudnia słuchanie, stosowanie się do zasad i ustanie w miejscu. Dostali więc czas na zabawę i po prostu biegali po łące i lesie, doświadczając tej wszechogarniającej, słonecznej wiosny.
Wracaliśmy uśmiechnięci i odświeżeni tą wiosenną wyprawą.
A po południu pani H., która ma z dziećmi malarstwo w czasie świetlicy przyniosła mi taki oto dokument, który zamieszczam poniżej (wiem, że musimy popracować nad zmiękczeniami...).



piątek, 18 marca 2016

umiem robić takie rzeczy

Mnie nie było na początku roku, ale Pani M. powiedziała mi, że ten pierwszoklasista w ogóle nie chciał rysować ani kolorować. Twierdził, że nie potrafi.
W zeszłym tygodniu powstało to dzieło, jako rysunek do listu napisanego do jednego z dzieci z amerykańskiej szkoły (rozpoczęliśmy, na razie bardzo powoli, akcję - korespondencja między uczniami... no nie jest to łatwe wyegzekwować list od każdego...). Kiedy pani od angielskiego skomentowała z zachwytem rysunek, ów pierwszoklasista spojrzał na niego z dumą i powiedział: Noo, umiem robić takie rzeczy!

niedziela, 6 marca 2016

już z Krakowa

Dobrze jest wrócić do miejsca, gdzie na ciebie czekają. A ja właśnie, ponad tydzień temu, do takiego miejsca wróciłam. Mam już za sobą tydzień pracy. I sytuacja wydaje się idealna, bo cieszę się, że na te pół roku wyjechałam, ale też cieszę się, że wróciłam. Trochę się czuję jakby był wrzesień, a tu wakacje już za cztery miesiące...
Moi uczniowie i ci starzy i ci nowi (którzy mnie nigdy na oczy nie widzieli i żyli mitem Pani Jadwigi przez pięć miesięcy) powitali mnie ogromnym, wystawnym śniadaniem. Dostałam listy powitalne, rysunki i kilka własnoręcznie odrysowanych map Ameryki Północnej z zaznaczonym jednym jedynym miastem - Cincinnati. Dobrze spojrzeć z dystansu na swoją pracę, dobrze czasem porównać się z innymi, wypełnić głowę nowymi pomysłami, zatęsknić za uczniami i za tymi, z którymi się na co dzień pracuje. Po powrocie dalej twierdzę, że robimy dobrą robotę, a dzięki takim wyjazdom (nie tylko moim, bo ostatnio pani M. i dwie inne cudowne panie były na tydzień w szkole Montessori w Erfurcie) może być tylko coraz lepiej.

wtorek, 16 lutego 2016

ostatni dzień w Cincinnati. ostatni tydzień przygody

Poranne pożegnanie w szkole. Ostatnia kawa w ulubionym coffeshopie w okolicy. Pakowanie. Zastanawianie się nad tym, czego mogę nie brać z powrotem - pojawiły się w ten sposób dwie siatki ubrań i pokaźna sterta innego dobra "do wydania". A walizka i tak bardziej niż pełna. Wieczorem pożegnalne party. Bo bez party się tu nie obędzie...

To był bardzo dobry czas; ten czas za Oceanem. Przede wszystkim czas na utwierdzenie się w tym, że naprawdę chcę być nauczycielem. Czas otwierania się na ludzi i na wydarzenia. Czas, w którym dostałam od innych wiele, wiele dobrego całkowicie za darmo. Czas poznawania nowych przyjaciół. Czas inspiracji, zachwytów i zbierania nowych pomysłów. Czas poznawania innych punktów widzenia i innych sposobów na życie. Czas na zorientowanie się jak bardzo tęsknię, za kim najbardziej i za czym najbardziej.
Jeszcze parę dni w Nowym Jorku. Jeszcze jedna szkoła na Manhattanie. I już będę z powrotem.

niedziela, 14 lutego 2016

od pani M.



Kochana pani M. ciężko pracuje w Krakowie, beze mnie. I powinna chyba prowadzić równoległego bloga. Ostatnio dostałam od Niej cudny list. Jako, że jeszcze nie ma równoległego bloga, to list pojawia się tutaj: 


Dzisiaj przeżyliśmy piękny Dzień Babci i Dziadka!

Bardzo wzrusza mnie ten tłum starszych ludzi, często o bardzo szlachetnych twarzach wpływających do naszej sali i siadających na tych krzesełkach.
Bardzo się martwiłam, że mój pomysł na ten dzień nie wypali, że będzie mało dynamiczny i ciekawy.. ale było bardzo wzruszająco. A pomysł miałam taki:
Dzieci przygotowały opisy Dziadków/ Babć, potem zamieniali się opisami i czytali dzisiaj na głos, a Goście musieli siebie w tych opisach odnaleźć.
A więc było dużo wzruszeń ulubionymi pierogami, rosołami, naleśnikami z sosem malinowym... Byli dziadkowie co zawsze noszą spodnie i buty i Babcie, które chodzą  w piżamach, Dziadek co lubi rysować mi ładnych panów i opowiadać o polowaniach.
Co niezwykłe, że ta nasza mikołajkowa klasa, co często jest poobijana pokazała klasę i kulturę i to ich cudne, niewymuszone przez Panią zaangażowanie... Ach, ach...
Do tego dwie piosenki i poczęstunek i potem pogawędki.

sobota, 6 lutego 2016

party dla każdego

Na samym początku mojego pobytu tutaj zostałam zaproszona przez moją koleżankę na pierwsze urodziny jej siostrzeńca. Siostrzeniec jest siódmym dzieckiem z kolei, ma dużo cioć, wujków i kuzynów, więc ogólnie było bardzo dużo dzieci, dużo dorosłych, dużo jedzenia, słońce, ogród i bardzo sympatyczna atmosfera. Kiedy zbierałam się już do domu, mama jubilata zapytała się, jak mi się tu podoba, a na koniec dodała: Widzisz, my tu w Ameryce mamy cały czas party. Zawsze jest jakaś okazja, żeby świętować. Wtedy jeszcze nie do końca to rozumiałam, ale teraz rozumiem już znacznie lepiej. U nich byłam jeszcze na Halloween party, ale ideę świętowania mogłam prześledzić podczas minionego tygodnia w szkole...
W USA był to tydzień szkół katolickich. I oto jak hucznie go obchodzono w szkole Dobrego Pasterza:

  • Poniedziałek - dzień wdzięczności za Kościół. Każdy uczeń mógł się przebrać za ulubionego świętego.
  • Wtorek - dzień wdzięczności za rodziców. Poranna msza święta, po której wszyscy rodzice zostali zaproszeni na śniadanie przygotowane przez nauczycieli. Każde dziecko mogło napisać do swoich rodziców list, który rodzice dostawali podczas śniadania.
  • Środa - dzień wdzięczności za nauczycieli. Uczniowie mogli przynieść drobne prezenty i listy dla nauczycieli. Śniadanie dla nauczycieli przygotowane przez rodziców. Uczniowie mogli się przebrać za ulubionego bohatera książki/filmu/bajki (nie wiem jak to wiąże się z nauczycielami i wdzięcznością dla nich, ale było zabawnie...).
  • Czwartek - dzień patriotyczny. Uczniowie mogli ubrać się w kolorach flagi amerykańskiej.
  • Piątek - po prostu party. Dzień szalonego nakrycia głowy lub szalonej fryzury (oj, wiele widziałam szalonych fryzur - konstrukcji na rolkach po papierze toaletowym i pustych butelkach plastikowych). Po południu cała szkoła pojechała jeździć na wrotkach w specjalnie do tego przeznaczonym miejscu zwanym "Fun Factory" (tak jak lodowisko, tylko jeździsz na wrotkach).
A w poniedziałek szykuje się pożegnalny lunch dla mnie...

wtorek, 2 lutego 2016

wakacje cały rok

Na każdym dniu otwartym w naszej szkole musimy odpowiadać na bardzo często zadawane przez rodziców pytanie: „co potem?”. Chodzi im o to czy to ich dziecko da sobie radę w zwykłym, tradycyjnym gimnazjum, albo liceum, po szkole Montessori. Jak ono się tam w ogóle odnajdzie i czy się odnajdzie i co my na ten temat myślimy. Ja zwykle mówię im, że najprawdopodobniej ich dziecko będzie się po prostu w tej szkole nudziło lub zamęczy nauczycieli niewygodnymi pytaniami.
A czego chciała Maria Montessori dla dzieci w tym wieku? W bardzo trudnym wieku... To jest czas kiedy się fizycznie przepoczwarzają, kiedy mają wielkie marzenia i ambicje, kiedy marzą o wielkiej przyjaźni, kiedy przeżywają pierwsze miłości, kiedy wydaje im się, że nigdzie nie pasują, kiedy zaczynają się nie zgadzać ze swoimi rodzicami, ale równocześnie potrzebują autorytetów...
Maria Montessori nie zdążyła napisać wiele na ten temat, ale wydaje mi się, że w tym co napisała było bardzo dużo dobrej intuicji. Zwróciła uwagę na to, że dzieci w wieku nastoletnim mają wielką potrzebę bycia w grupie, identyfikowania się z grupą, to co ich głownie interesuje to relacje z rówieśnikami. Poza tym młodzież wyrywa się już do samodzielności, ale cały czas jest na utrzymaniu rodziców i rzadko kiedy ma możliwość zarobienia jakiś pieniędzy, a już na pewno szkoła nie daje im takiej możliwości. To czym się muszą przede wszystkim zajmować dzieci w tym wieku to nauka, nauka i jeszcze raz nauka. Bo programy są przeładowane, egzaminy do liceum albo na studia tuż tuż, rodzice mają ambicje i pokładają nadzieje... no więc trzeba po prostu siedzieć z książką i zakuwać. Tymczasem Montessori twierdziła, że młodzież w tym wieku potrzebuje pracy i to najlepiej fizycznej, która będzie wynagradzana, potrzebuje dorosłych ludzi, którzy mogą być dla nich wzorem, potrzebuje wiedzieć czego się uczy i po co, potrzebuje wspólnoty. Odpowiedzią na te potrzeby był projekt nazwany przez Montessori „Dzieci ziemi” i najogólniej rzecz biorąc chodzi o to żeby wysłać tych gimnazjalistów i licealistów na farmę, gdzie będą mieszkać, pracować i uczyć się i będą razem. Powinni z nimi mieszkać nauczyciele, którzy będą stanowić odpowiedni wzór dla uczniów i kształtować także ich moralność – najlepiej jeśli farmę prowadzi małżeństwo. Uczniowie powinni mieć możliwość zarabiania pieniędzy, Montessori sugerowała sklep z tradycyjnymi wyrobami oraz owocami i warzywami, które uprawiają albo prowadzenie domu gościnnego dla rodziców i innych odwiedzających szkołę-farmę. Wszystko to brzmi dość idyllicznie, a równocześnie wydaje się ekstremalnie trudne do zrealizowania.

A ja właśnie wróciłam z takiego miejsca... Hershey farm leży na wschód od Cleveland. Szkoła działa od 16 lat. Obecnie uczęszcza do niej około 50 uczniów, z czego połowa mieszka na farmie (druga połowa to dzieci z okolicy, które codziennie dojeżdżają do szkoły). Byłam na dniu otwartym, który zaczął się prezentacją pani dyrektor, ale większą część czasu zajęło zwiedzanie farmy, a przewodnikami byli uczniowie. Max (z Florydy) i Lucy (z okolicy – dojeżdża codziennie) byli świetnymi oprowadzającymi – spokojni, pewni siebie, uśmiechnięci i otwarci, chętnie odpowiadali na wszystkie nasze pytania. Widzieliśmy konie (3), krowy (3), świnie (2), kozy (dużo!), kury z kogutem. Byliśmy w bardzo poważnym warsztacie stolarskim, w szklarni, kuchni, jadalni. Zobaczyliśmy w jaki sposób produkuje się syrop klonowy. Widzieliśmy też gdzie śpią uczniowie i jak wygląda wspólny salon. Uczniowie mają na farmie wiele różnych rodzajów pracy do wyboru – zgłaszają się do danej grupy, ale w trzyletnim cyklu zdążą spróbować wszystkiego. Jest praca przy zwierzętach, jest praca w szklarni i w ogrodzie, jest pomoc w kuchni przy posiłkach, praca w warsztacie stolarskim oraz ceramicznym, praca przy pszczołach, produkcja świeczek, syrop klonowy i jest wreszcie zwykłe sprzątanie poszczególnych budynków. Oprócz tego są normalne lekcje. Chociaż całość bardziej kojarzy się z miejscem gdzie spędza się wakacje, a nie przyjeżdża się do szkoły.

w tym budynku śpią uczniowie




przestrzeń wspólna

pokój nauczycielski

wyroby uczniów, które można kupić na miejscu



warsztat

jadalnia

jadalnia na zewnątrz
serwetki - każdy ma swoją w swojej kieszonce

środa, 20 stycznia 2016

medytujący trzylatek

Napadało trochę śniegu, ale nie tak znowu dużo, a tutaj szkoła odwołana. W Polsce raczej nie byłoby na to szans. Korzystam więc z wolnego i białego za oknem dnia i piszę o religijnych odkryciach.

Przyjeżdżając tutaj wiedziałam, że szkoła, z którą się skontaktowałam jest katolicka. Wiedziałam też, że ma bardzo rozwiniętą Katechezę Dobrego Pasterza i bardzo dobrze zorganizowane atrium (specjalne miejsce, w którym odbywają się lekcje religii). Ale nie wiedziałam, że będę miała okazję uczestniczyć w kursie Katechezy Dobrego Pasterza. Jest to metoda nauczania religii, która współistnieje z metodą Montessori. Czerpie z ogromnej skarbnicy wiedzy, którą Maria Montessori zgromadziła na temat dzieci, ich rozwoju i funkcjonowania, a z drugiej strony jest mocno zakorzeniona w Piśmie Świętym i jej celem jest przybliżenie dzieciom Tajemnicy i umożliwienie im nawiązania lub pogłębienia relacji z Bogiem. Jakkolwiek by to górnolotnie i tajemniczo nie brzmiało, jest to prawda. Bardzo charakterystyczną rzeczą dla tego rodzaju katechezy jest to, że jest ona przeznaczona dla dzieci już od 3 roku życia. Sofia Cavaletti – twórczyni tej metody tłumaczy to w bardzo prosty sposób. Od 6 roku życia (wtedy zwykle dzieci rozpoczynają naukę religii w szkole) dzieci zaczynają mieć poczucie sprawiedliwości – moralność opiera się dla nich na zasadach, które są im wpajane: „to jest dobre / to jest złe, to jest sprawiedliwe / to jest niesprawiedliwe”. I nie ma w tym nic złego, tak jest i zasady są potrzebne, a rozwój człowieka przebiega w taki sposób, a nie inny. Jednak jeżeli dziecko w tym momencie życia zacznie się uczyć o Bogu, to bardzo prawdopodobne, że zakoduje mu się w umyśle obraz Boga jako sędziego, jako kogoś kto karze i rozdaje nagrody. Być może już zawsze, albo na długo będzie przekonane, że na miłość Boga musi zasłużyć. Natomiast młodsze dziecko jest całkowicie i bezwarunkowo otwarte na miłość, ono po prostu chce być kochane bez względu na wszystko i czuje, że ta miłość mu się należy. Jak bezpiecznie może się poczuć, kiedy odkryje, że miłość Boga taka właśnie jest – całkowicie za darmo.
Katecheza Dobrego Pasterza na pierwszym etapie (dla dzieci w wieku 3-6 lat) opiera się na Nowym Testamencie – na wydarzeniach z życia Jezusa przed okresem nauczania (zwiastowanie, nawiedzenie św. Elżbiety, Boże Narodzenie, pokłon trzech króli, ofiarowanie w świątyni) oraz na przypowieściach, gdzie centralną przypowieścią jest ta o Dobrym Pasterzu. Wszystkie wydarzenia z życia Jezusa oraz przypowieści są czytane dzieciom bezpośrednio z Pisma Świętego i do każdego wydarzenia oraz przypowieści jest osobny materiał – zwykle są to figurki przedstawiające postaci występujące w danym fragmencie. Po odczytaniu fragmentu i prezentacji materiału jest chwila na dyskusję i medytację danej sceny oraz na pracę własną. Może to dziwnie brzmi, ale te malutkie dzieci są czasem bardziej zdolne do medytacji niż my dorośli. Nauczyciel może zadać kilka pytań dotyczących danej sceny z Biblii. Nie sugeruje odpowiedzi, nie interpretuje. Zostawia dziecko ze Słowem, żeby to Słowo w nim pracowało. Medytacja, kontemplacja – umiejętność, której często dorośli ludzie uczą się na specjalnie zorganizowanych rekolekcjach; umiejętność, za którą tęskni niejeden zakonnik i niejedna zakonnica – tutaj jest podana tym malutkim dzieciom na tacy.
W atrium dzieci mają też oczywiście możliwość ćwiczenia skupienia i koncentracji, bo przecież są one niezbędne, by móc medytować. Dlatego część atrium stanowią materiały do doskonalenia czynności życia codziennego: przelewanie, przesypywanie, wycinanie, szorowanie stolików, układanie kwiatów. Mają też okazję zapoznać się z tym wszystkim co jest związane z liturgią: z kalendarzem liturgicznym, znaczeniem poszczególnych kolorów w ciągu roku liturgicznego oraz z tym wszystkim co widzą w kościele podczas mszy. To był pomysł samej Marii Montessori, żeby stworzyć model ołtarza i wszystkich utensyliów używanych przez księdza, żeby dzieci miały okazję poznać wszystkie nazwy, symbolikę i żeby wiedziały co kiedy i po co jest używane. O ile ciekawiej jest uczestniczyć we mszy świętej, jeżeli się wie co tam się tak naprawdę dzieje i dlaczego.

Piękna, prawdziwie głęboka metoda uczenia dzieci religii. Otwierająca przed nimi i przed nauczycielem niekończącą się perspektywę przyjaźni z samym Bogiem.

Mieliśmy też podczas kursu trochę czasu na robienie materiałów. No i tutaj moja Maryja i święta Elżbieta.

wtorek, 19 stycznia 2016

wyższa szkoła jazdy

Jako, że Cincinnati jest zagłębiem szkół Montessori, to oczywiście znajduje się tu też Montessori high school (gimnazjum i liceum). W dodatku jest to szkoła publiczna. Miałam okazję ją zwiedzić w zeszłym tygodniu. Załapałam się na zwiedzanie szkoły razem z rodzicami i ich dziećmi, które może będą od przyszłego roku chodzić do tej szkoły. Po pierwsze zachwyciła mnie pani, która nas oprowadzała. Uczyła kiedyś w tej szkole, ale jest już na emeryturze i teraz zajmuje się prowadzeniem szkoleń dla nauczycieli (chyba jedyny program szkoleniowy Montessori w USA dla nauczycieli gimnazjalnych i licealnych). Zobaczyłam kobietę pełną entuzjazmu, otwartą, szczerą i żywo zaangażowaną w to co robi. Witała się ciepło i serdecznie ze swoimi byłymi uczniami spotkanymi na korytarzu, z uwagą słuchała pytań rodziców i odpowiadała na nie ze szczerością i prostotą. Na jedno z pytań dotyczące dalszej edukacji – wyniki z egzaminów i tego typu sprawy – odpowiedziała, że oczywiście szkoła przygotowuje uczniów do pójścia na studia, ale tylko wtedy kiedy ci uczniowie rzeczywiście tego chcą; głównym zadaniem szkoły jest przygotowanie dzieci do życia, a nie do tego, żeby dostały się na studia. Oczywiście tym podbiła moje serce.
Trudno wyrobić sobie zdanie na temat szkoły jeśli było się tam tylko dwie godziny – przeszło się przez stołówkę, salę gimnastyczną (wspaniałą!) i kilka sal lekcyjnych... Ale wyczułam tam dobrą atmosferę, energię płynącą chyba od wspólnoty. Widać starania nauczycieli, widać, że szukają najlepszych rozwiązań, że są otwarci na zmiany, że starają się odpowiedzieć na potrzeby każdego ucznia... A trzeba wiedzieć, że uczniów jest w szkole około siedmiuset z różnych środowisk (szkoła jest publiczna więc uczniowie z rejonu muszą być przyjęci).
Sale są bardzo pomysłowo i przytulnie zaprojektowane – nie trzeba koniecznie siedzieć w jednej ławce, zawsze tej samej, można na podłodze, na pufie. Lekcje odbywają się zwykle na podłodze – nauczyciele mają specjalny niski stół wokół którego zbierają się uczniowie. Jest dzwonek sygnalizujący konieczność przejścia z jednej sali do drugiej (uczniowie w liceum oprócz pracy własnej mają też tradycyjne jednostki lekcyjne), ale jest on bardzo delikatny. Byłam też miło zaskoczona kulturalnym i cichym zachowaniem uczniów na korytarzu. Poza tym weszliśmy na próbę zespołu perkusyjnego – gdy widzę takie projekty, to moje serce zawsze bije szybciej i bezwiednie się uśmiecham i mogłabym już zostać w tej sali z bębniącą młodzieżą. Ujęła mnie jeszcze jedna rzecz – w oprowadzaniu uczestniczyła dwójka obecnych uczniów szkoły. Z chęcią opowiedzieli o szkole i odpowiadali na wszystkie pytania. Wydawało się, że jest to dla nich coś naturalnego, a nie wyuczona lekcja.

Nie wiem jaka jest codzienność. Mogę podejrzewać, że mają wszelkie problemy jakie każda duża, publiczna szkoła ma. Ale doceniam i podziwiam nauczycieli za pracę, którą tam włożyli, którą widać nawet przy dwugodzinnej wizycie. Doceniam za stworzenie specjalnego programu 9co wymagało zapewne przekopania się przez sterty papierów), za dostosowanie budynku, za pochylanie się nad każdym uczniem z osobna, za poszukiwanie najlepszych rozwiązań metodą prób i błędów. No i na dziś to by było tyle. Jeszcze link do ich strony: 
http://clark.cps-k12.org/

wtorek, 12 stycznia 2016

lepiej niż na własnym pogrzebie

Czy wyobrażaliście sobie kiedyś własny pogrzeb? Nie tak jakoś ze szczegółami... Ale ile będzie ludzi, i że będą mówić o was miłe rzeczy i wszystkim będzie przykro, że was nie ma... Ja, muszę się przyznać, że zdarzyło mi się to kiedyś. A tutaj się okazało, że wystarczy wyjechać na parę miesięcy do Ameryki i można na własnej skórze, jeszcze w tym życiu doświadczyć tego, że za tobą tęsknią i mówią o tobie miłe rzeczy. Naszły mnie te refleksje, bo wczoraj wieczorem dostałam wielką kopertę od mojej kochanej klasy Orłów (w mojej szkole klasy mają nazwy zwierząt). Spędziłam przemiły wieczór, otwierając i czytając listy i liściki. Zacytuję na przykład list K.: Kochana pani Jadwigo (przyozdobione odpowiednią ilością serc) wszystkie Orły (przyozdobione odpowiednią ilością orłów) za paniom tęskniom ale pierwszoklasiści trochę nie wiedzom oco hodzi.
Była też koperta pełna niespodzianek – pytania oraz ważne informacje z życia klasy, wszystko w reporterskim skrócie:
W jakim stanie?
Ile przyjaciół? 100?
Jaka cywilizacja?
Jak się czuje pani?

Mamy nowe dywany.
Oliwka (drzewko w naszej klasie) ma nowe zielone dzieci. Hura!
Ala jest w trzeciej klasie.
W szkole był włam.

I jeszcze piękny plakat z bardzo starannie odrobionym wieńcem świątecznym od całej klasy. I jeszcze rysunki różnych zwierząt – zwierzęta są w całości, ale podpisane: Głowy zwierząt. I jeszcze kilka przeuroczych liścików, rysunków i karta pracy z dodawaniem w zakresie 10. No i jako wisienka na torcie, oczywiście, wzruszający list od pani M. I jak tu nie wracać?



piątek, 8 stycznia 2016

tata strażak, mama policjantka

Było dużo wolnego, dużo świętowania. Inaczej niż w domu, ale też dobrze i pięknie. Teraz powrót do tutejszej rutyny, ale wydaje mi się, że to już na bardzo krótko i zaraz będę powracać do mojej polskiej rutyny.
Wczoraj dzieci miały spotkanie ze strażakiem i policjantką. Tak się szczęśliwie złożyło, ze ci państwo są małżeństwem i mają synów w tej szkole. Przeprowadzili bardzo profesjonalną i szalenie ciekawą lekcję. Pan strażak ubrał swoje profesjonalne buty, spodnie, kurtkę i hełm. Pokazał jak się czołga i wyjął wszystkie narzędzia pochowane w kieszeniach (było ich naprawdę dużo). Pani policjantka mówiła przede wszystkim o nieotwieraniu drzwi i co zrobić jak się zgubisz. Ale i tak najbardziej atrakcyjne było to, że można było usiąść w policyjnym samochodzie – zarówno na miejscu kierowcy, jak i aresztowanego.
Wspominam wszystkie ciekawe spotkania, które mieliśmy w naszej szkole w Krakowie – z tych bardziej charakterystycznych: nurek, GOPRowiec, geolog. Zwykle są to spotkania zaaranżowane przez rodziców, a jeszcze lepiej, kiedy to rodzice wykonują dany zawód, o którym chcą opowiedzieć.

Bardzo potrzebujemy takich pomocnych rodziców. Rodziców, którzy wiedzą na co warto zobaczyć w teatrze, mają przyjaciół w orkiestrze w filharmonii albo w ogrodzie botanicznym, albo przyniosą pączki w tłusty czwartek, gałęzie na wieniec adwentowy, będą akompaniować na wieczorze kolędowym, upieką ciasto na Dzień Babci i Dziadka. Potrzebujemy rodziców, którzy tworzą razem z nami bezpieczną i fascynującą przestrzeń (w sensie dosłownym i przenośnym) dla ich dzieci.