- Wrażliwości na drugiego człowieka, szczególnie tego słabego, małego, bezbronnego, jak Nasz Pan, który już niedługo się narodzi.
- Odwagi, by zaczynać wciąż na nowo, by wkraczać z entuzjazmem i zaciekawieniem do każdej „nowej rzeki”. On też wciąż przychodzi do nas na nowo od ponad 2000 lat.
- Pokoju w sercu i w duszy, bo kiedy tam go mamy, to możemy budować go naokoło siebie.
W swej istocie, nadal, nauczycielskie przemyślenia; nauczycielki, która wyjechała i chwilowo nauczycielką być nie może...
czwartek, 24 grudnia 2015
życzę
środa, 16 grudnia 2015
z potrzeby piękna
Poniedziałek
w zeszłym tygodniu spędziłam w szkole Mercy Montessori. Weszłam
do klasy, w której byłam zapisana na obserwację. W tle grała
cicho muzyka poważna, dzieci pojawiały się jedno po drugim i
siadały na dywanie z książkami. Czytały w ciszy. Za oknem -
piękny widok na rzekę Ohio. Jedna dziewczynka układała kwiaty w
małych wazonach i ustawiała je na każdym stoliku. Harmonia.
Otoczenie, które zachęca do pracy. Otoczenie, o które chce się
dbać. Jakie to ważne – karmić dzieci pięknem.
Zbigniew Herbert
Potęga
smaku
To
wcale nie wymagało wielkiego
charakteru
nasza odmowa niezgoda i upór
mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia
Kto wie gdyby nas lepiej i piękniej kuszono
słano kobiety różowe płaskie jak opłatek
lub fantastyczne twory z obrazów Hieronima Boscha
lecz piekło w tym czasie było jakie
mokry dół zaułek morderców bark
nazwany pałacem sprawiedliwości
samogonny Mefisto w leninowskiej kurtce
posyłał w teren wnuczęta Aurory
chłopców o twarzach ziemniaczanych
bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach
Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana
(Marek Tulliusz obracał się w grobie)
łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy
dialektyka oprawców żadnej dystynkcji w rozumowaniu
składnia pozbawiona urody koniunktiwu
Tak więc estetyka może być pomocna w życiu
nie należy zaniedbywać nauki o pięknie
Zanim zgłosimy akces trzeba pilnie badać
kształt architektury rytm bębnów i piszczałek
kolory oficjalne nikczemny rytuał pogrzebów
Nasze oczy i uszy odmówiły posłuchu
książęta naszych zmysłów wybrały dumne wygnanieTo wcale nie wymagało wielkiego charakteru
mieliśmy odrobinę niezbędnej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
który każe wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo choćby za to miał spaść bezcenny kapitel ciała
głowa
nasza odmowa niezgoda i upór
mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia
Kto wie gdyby nas lepiej i piękniej kuszono
słano kobiety różowe płaskie jak opłatek
lub fantastyczne twory z obrazów Hieronima Boscha
lecz piekło w tym czasie było jakie
mokry dół zaułek morderców bark
nazwany pałacem sprawiedliwości
samogonny Mefisto w leninowskiej kurtce
posyłał w teren wnuczęta Aurory
chłopców o twarzach ziemniaczanych
bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach
Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana
(Marek Tulliusz obracał się w grobie)
łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy
dialektyka oprawców żadnej dystynkcji w rozumowaniu
składnia pozbawiona urody koniunktiwu
Tak więc estetyka może być pomocna w życiu
nie należy zaniedbywać nauki o pięknie
Zanim zgłosimy akces trzeba pilnie badać
kształt architektury rytm bębnów i piszczałek
kolory oficjalne nikczemny rytuał pogrzebów
Nasze oczy i uszy odmówiły posłuchu
książęta naszych zmysłów wybrały dumne wygnanieTo wcale nie wymagało wielkiego charakteru
mieliśmy odrobinę niezbędnej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
który każe wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo choćby za to miał spaść bezcenny kapitel ciała
głowa
niedziela, 13 grudnia 2015
wyjeżdżać żeby wracać
Wiem,
że miało być o kolejnej szkole, którą zwiedziłam. I będzie.
Ale jeszcze nie teraz. Bo dziś z powodu lekko melancholijnego
nastroju napiszę tylko o tym, że często myślę sobie o tym jakie
mam szczęście, że mam pracę, którą kocham, a co więcej czuję,
że ta praca ma głęboki sens. Patrzę na dzieci w tutejszej szkole
i stwierdzam, że dzieci są wszędzie takie same, widzę w nich
moich uczniów. Widzę w nich taki sam entuzjazm, takie samo
znudzenie, rozproszenie, taką samą radość, takie samo skupienie,
taką samą wrażliwość, takie samo zagubienie. I widzę
nauczycieli, którzy stoją na straży, którzy przede wszystkim są
obecni, są przy tych dzieciach, kiedy one ich potrzebują. I kiedy
na to patrzę, to ogarnia mnie tęsknota za moimi uczniami. Też już
chciałabym przy nich być...
wtorek, 1 grudnia 2015
przerwa na indyka
Przepraszam za chwilową przerwę i piszę, żeby oznajmić, że będzie ta przerwa jeszcze trochę dłuższa. Po pierwsze miniony tydzień był prawie cały wolny ze względu na Święto Dziękczynienia. Było to dla mnie dosyć emocjonujące, że przeżyję to święto po raz pierwszy w życiu na żywo z żywymi Amerykanami, a nie na ekranie - wspólnie z postaciami amerykańskiego serialu lub filmu... No i było pięknie, miło, bardzo domowo, bardzo leniwie i oczywiście pyszne jedzenie.
A przerwa przedłuży się jeszcze, bo jadę zwiedzać Chicago. Bardzo sprytnie przyłączyłam się do wyprawy po polskie jedzenie na polskie Christmas party w klubie polsko-amerykańskim w Cincinnati (jak wiadomo prawdziwe polskie jedzenie w USA można dostać tylko w Chicago). A więc - dalej przygodo!
A powrócę z opowieściami z kolejnej szkoły Montessori w Cincinnati: prywatna, katolicka, wieloletnia, renomowana, w dobrej dzielnicy, droga. Będę tam w poniedziałek w przyszłym tygodniu.
I zdjęcie z dziękczynnym indykiem (a właściwie połowa indyka), który jest już pocięty na kawałki, ale oryginalnie był ogromnym potworem, ważącym 10 kilogramów! I cupcake'owy indyk przyniesiony do szkoły przez dwie uczennice.
wtorek, 24 listopada 2015
moloch
Jestem
daleko od domu, na innym kontynencie i niby wszystko wydaje się
takie znajome z amerykańskich seriali i filmów i właściwie dziś
już podobne do tego co mamy u siebie, ale jednak każda rzecz staje
się przygodą. Tak więc: zwykłe zakupy w markecie, prowadzenie
samochodu z automatyczną skrzynią biegów, tankowanie benzyny (och
jakiej taniej!), kawa we wszechobecnym Starbucksie... Tym bardziej
przygodą była wizyta w wielkiej publicznej szkole, nawet jeśli
jest to szkoła Montessori.
Sands
Montessori School była podobno pierwszą publiczną szkołą
Montessori w Cincinnati i chyba jedną z pierwszych w USA. Przede
wszystkim jest to naprawdę duża szkoła. Może zrobiło to na mnie
większe wrażenie w połączeniu z metodą Montessori. Jednak
przywykłam już do przytulnych, prywatnych szkół Montessori z
maksymalną liczbą uczniów: dwieście. A tutaj moloch dla
siedmiuset dzieci. Ogromny, bardzo nowoczesny budynek, wyposażony w
wiele udogodnień: piękna sala gimnastyczna, stołówka, sale
komputerowe, boiska, dwa place zabaw. Ameryka, Ameryka... Przybyłam
do sekretariatu i zostałam skierowana do specjalnej maszyny, która
zrobiła mi zdjęcie, musiałam wpisać moje dane i gdybym miała
amerykańskie prawo jazdy, to musiałabym jej zeskanować (paszportu
nie chcieli). Maszyna wydrukowała identyfikator, który miałam
przylepić na siebie w widocznym miejscu, dostałam mapę szkoły i
instrukcje gdzie się kierować. Ponieważ jestem kiepska jeśli
chodzi o mapy, to trochę pobłądziłam, ale dotarłam przed czasem
do wyznaczonej sali. Mimo, że nauczycielka była już obecna i
wiedziała, że mam się pojawić, to nie zaprosiła mnie do sali,
ani nie zagadała; jej asystentka powiedziała mi, że mogę wejść
do sali, kiedy zaczną schodzić się dzieci. Czekałam więc na
bardzo pięknie zagospodarowanym ogromnym korytarzu (stoliki,
komputery, regały z książkami, prace dzieci na ścianach).
Przyglądałam się przechodzącym nauczycielom – każdy z
identyfikatorem... O 9.00 mogłam wejść do sali razem z dziećmi.
Dzieci zabierają się od razu do pracy. Wiedzą co robić, bo mają
tygodniowe kontrakty i po prostu mają zrobić wszystko co w
kontrakcie się znajduje (och, wybacz im Mario M.!). O 9.15 rozlega
się głos z radiowęzła informujący o tym jaka jest data i
nadający najważniejsze ogłoszenia oraz wzywający wszystkich do
wygłoszenia przysięgi wierności fladze amerykańskiej i krajowi,
którego jest symbolem. Dzieci wstają, obracają się w stronę
flagi i wygłaszają przysięgę (I
pledge allegiance to the Flag of the United States of
America and
to the Republic for which it stands, one nation, indivisible, with
liberty and justice for all). W
szkole, w której bywam codziennie też to robią, ale nie na
zawołanie z radiowęzła. Radiowęzeł, z jednej strony kojarzy mi
się z zakazanym przez rodziców serialem „Beverly Hills 90210”,
z wyzwoloną i wyluzowaną amerykańską młodzieżą, rozbijającą
się własnymi samochodami po Los Angeles, a z drugiej strony – w
tym wydaniu – przywiódł mi na myśl „Rok 1984” Orwella.
Na
pracy własnej w podstawówce byłam tylko godzinę, bo potem dzieci
miały jakieś próby do przedstawienia na Święto Dziękczynienia.
Generalnie było miło, cicho i kulturalnie, ale nie interesowało
mnie już to tak bardzo jak wiedziałam, że wszystko idzie według,
z góry narzuconego, planu – takiego samego dla każdego dziecka z
danego rocznika.
Potem
zostałam zaprowadzona do przedszkola, gdzie przywitała mnie
entuzjastycznie młoda nauczycielka. Tutaj było barwniej, weselej i
lżej się oddychało. Ale okazało się, że nawet przedszkolaki
mają kontrakty i dopiero jak zrobią wszystko, co tam maja wypisane,
to wtedy mogą samodzielnie wybrać pracę. Ech... wymagania
ministerstwa edukacji, egzaminy państwowe... A gdzie rola
przygotowanego otoczenia? Gdzie wolny wybór? Gdzie miejsce na
polaryzację uwagi i motywacje wewnętrzną?
Wyszłam
zmęczona, lekko ogłupiała... Wolę Montessori w wydaniu mniejszym
i bardziej autentycznym.
poniedziałek, 16 listopada 2015
Lab School
Szkoła
przy Xavier University w Cincinnati istnieje już od 47 lat. Jest
niewielka – dwie grupy przedszkolne, jedna grupa dzieci w wieku 6
do 9 lat i jedna dość nowa (istnieje od trzech lat) grupa dzieci w
wieku 9 do 12 lat. Jest szkołą, która służy uniwersytetowi jako
„szkoła ćwiczeń”, co oznacza ciągłe hospitacje, praktyki,
zmieniających się nauczycieli, sale, które równocześnie są
salami wykładowymi. Budynek na tego rodzaju przedsięwzięcie bardzo
niewygodny – jeden z budynków uniwersytetu, kilkupiętrowy, z dużą
ilością korytarzy i zatrzaskujących się przed nosem drzwi
przeciwpożarowych. Naokoło kampus – budynki, budynki, studenci,
studenci, mały plac zabaw, brak porządnego ogrodzonego „wybiegu”
dla dzieci, brak parkingu dla rodziców. A więc w sumie
przedsięwzięcie karkołomne... A jednak kiedy weszłam rano do
sali, to poczułam atmosferę prawdziwej pracy własnej. Mimo dużej
ilości dzieci (29) w nie bardzo dużej sali, nie czuło się, że
jest ciasno, głośno, czy nerwowo. Dzieci zajmowały się bardzo
różnymi rzeczami – widziałam prace z mapami, opisy zwierząt,
znaczki, liczydła, ale też prace ręczne typu szycie, czy
malowanie. Wszyscy, bo i nauczycieli i dzieci, porozumiewali się
przyjemnie ściszonym głosem. Drugie śniadanie przy trzyosobowym
stoliku na korytarzu z klepsydrą wyznaczającą maksymalny czas
posiedzenia. Jedynym zgrzytem była wspólna wycieczka do łazienki o
ściśle określonej godzinie, ale to ze względów lokalowych
(wyprawa na drugie piętro). Ujęła mnie też sala – podobna do
tak wielu sal w szkołach Montessori, które już widziałam - ale
jednak wydała mi się bardzo uporządkowana, półki nieprzeładowane
zbędnymi materiałami; wszystko na miarę.
Spędziłam
też chwilę u starszych dzieci (upper elementary) i zakochałam się
w ich wychowawcy (niestety żonaty...). Wystarczyło posiedzieć w
jego klasie 15 minut i od razu można było zobaczyć jak bardzo jest uważny, jak dobre
relacje ma z uczniami, jak buduje z nimi więź i scala grupę.
Jeszcze
jeśli chodzi o brak parkingu, to i na to znalazło się rozwiązanie.
Przy wejściu do szkoły ustawia się kolejka aut. Przed wejściem
stoi moja znajoma pani dyrektor i jeden z nauczycieli. Rodzice witają
się,wysadzają dziecko i odjeżdżają, dziecko wita się przez
uścisk dłoni i wchodzi do szkoły. Szybko i bez bólu...
Mam
zamiar jeszcze tam wrócić, żeby porozmawiać z nauczycielami i
sprawdzić czy drugie wrażenie będzie tak samo dobre jak
pierwsze...
czwartek, 12 listopada 2015
American Dream - wersja dla nauczycielki klas I-III
Miałam
tu w ostatnim czasie trochę ciekawych przygód i nagle otworzyły
się możliwości zwiedzenia innych szkół Montessori poza tą , w
której codziennie bywam, okazało się, że jest ich w Cincinnati
około pięćdziesięciu – prywatne, publiczne, prywatne katolickie
- pełen przegląd. Wczoraj zaczęłam zwiedzanie od szkoły, która
ma prawie 50 lat i jest tak zwaną „szkołą ćwiczeń” (Lab
school) przy Xavier University w Cincinnati. Jest to wszystko o tyle
ciekawe, że na tym uniwersytecie jest normalny wydział pedagogiki
Montessori, więc możesz być magistrem pedagogiem Montessori. No i
ja w sposób niezwykły poznałam dyrektorkę tej to szkoły,
zostałam zaproszona do niej na kolację, a wczoraj byłam w tej
szkole i potem jadłam lunch z dyrektorką i sobie rozmawiałam o tym
o co tak naprawdę chodzi w metodzie Montessori i dlaczego w
niektórych szkołach nie czuć tego Ducha Montessori, a w niektórych
czuć...
Może
kogoś interesuje w jaki to sposób poznaje się dyrektorów szkół
i od razu jest się u nich na kolacji... Wydaje mi się, że w
Ameryce jest to dużo łatwiejsze niż w innych krajach. Wystarczy tu
przyjechać i rzeczy się dzieją. Należy zacząć od tego, że
przyjechałam tu właściwie zupełnie na własny rachunek i własną
odpowiedzialność. Bardzo chciałam znaleźć jakiś rodzaj
stypendium, czy wymiany dla nauczycieli, ale jeśli nie jesteś
studentem, doktorantem, wykładowcą, tylko zwykła nauczycielką w
dodatku uczącą w klasach 1-3 (nawet w szkole Montessori), to o
stypendium możesz sobie pomarzyć... Jednakże mnie to zbytnio nie
zraziło, wysłałam parę maili z listem motywacyjnym i CV do szkół
Montessori dosyć losowo znalezionych w internecie i po pół godziny
dostałam odpowiedź od dyrektora The Good Shepherd Catholic
Montessori School, czyli szkoły gdzie obecnie jestem wolontariuszem.
Człowiek ten co prawda już nie jest dyrektorem, ale jest wspaniały
i w szkole jest codziennie, bo uczy, albo wykonuje wszelakie prace
(od zamiatania liści, przez przesadzanie kwiatków do robienia
drewnianych ławek z najstarszymi uczniami). I on to właśnie
napisał mi, że zatrudnić mnie nie może, ale mogę być
wolontariuszem, a on pomoże mi znaleźć rodzinę, u której
mogłabym mieszkać i jakieś popołudniowe źródło zarobków.
Powiedzmy, że wolałabym dostać stypendium, albo być zatrudniona
na te parę miesięcy, ale dalej przygodo! Stwierdziłam, że idę w
to. No i jestem tu trzeci miesiąc i muszę powiedzieć, że nie
żałuję. Co prawda nie jest to łatwe, bo jesteś nauczycielem, a
mieszkasz z jakąś rodziną i żeby mieć pieniądze pilnujesz
dzieci, sprzątasz, albo - w najlepszym wypadku – uczysz polskiego
Amerykanów poszukujących korzeni. Ale! Gdyby nie to sprzątanie, to
pewnie nie poznałam bym pani dyrektor Lab school i nie otworzyłoby
się przede mną tyle drzwi. Chociaż nigdy nie wiadomo jakby to było
gdyby było inaczej. Ta historia jest taka oto: przez panią, która
jest prezesem klubo polsko-amerykańskiego w Cincinnati (niech żyje
Polonia!) poznałam pewnego polskiego milionera (naukowiec
biochemik), który z żoną Amerykanką mieszka w domu, który
roboczo nazywam zamkiem i w tym to zamku ma ogromną kolekcję
malarstwa polskiego najwyższej próby, ale mówimy o Montessori,
więc nie będę wymieniać nazwisk malarzy, których dzieła wiszą
tam na ścianach w ogromnej ilości. Znalazłam się w zamku, żeby
pomagać w ogarnianiu całego gospodarstwa 85-letniej polskiej
gospodyni. Przedstawiam się żonie milionera i mówię, że
przyszłam tutaj sprzątać, ale tak właściwie to jestem
nauczycielką Montessori z Krakowa. No i ona od razu, że jej
przyjaciółka wykłada na Xavier University i jest dyrektorką
szkoły Montessori przy tym uniwersytecie. No a potem kolacja,
obserwacje w szkole, lunch i to wszystko co się jeszcze będzie
działo, jest kwestią chwili... To jest w końcu, pamiętajmy,
Ameryka.
O tym
jak było w Lab school w kolejnym odcinku.
środa, 4 listopada 2015
dziadkowie na dywanie
Mniej
– więcej dwa tygodnie temu w tutejszej szkole odbył się, z
wielką pompą, Dzień Babci, Dziadka i Specjalnych Przyjaciół.
Oznacza to, że w ten dzień zaproszeni do szkoły byli właśnie
babcie i dziadkowie, ale też ciocie, wujkowie czy inni sympatyzujący
ze szkołą. Jest to ważne szczególnie dla dzieci, które dziadków
już nie mają, albo których dziadkowie mieszkają bardzo daleko i
nie przyjadą w ten dzień (a w USA o to nietrudno).
W
mojej szkole też organizujemy Dzień babci i Dziadka, więc nieobce
mi te tematy i fakt, że jest to przedsięwzięcie trudne. Bo dużo
ludzi i to starszych ludzi, którzy wymagają szczególnej uwagi i
taktu ze strony uczniów i nauczycieli. Muszę powiedzieć, że
bardzo spodobała mi się tutejsza forma i organizacja tego dnia.
Najpierw była wspólna msza, bo to piątek, czyli dzień, w który
msza szkolna zawsze się odbywa. Potem dzieci zaprosiły swoich gości
do sal, w których się uczą. I tu nastąpił najciekawszy moment
programu. Dzieci miały zaplanowane co będą robiły w ten dzień i
praca własna była pracą razem z dziadkami. Uczniowie mogli pokazać
czym się zajmują, nauczyć dziadków jak korzystać z
poszczególnych materiałów, zagrać z nimi w jakąś grę
edukacyjną. Miło było popatrzeć na dzieci, które z przejęciem
tłumaczą babci albo dziadkowi jak się używa wielkiego liczydła,
albo siedzą z dziadkami na dywanie, pokazują co jest na
poszczególnych regałach. Myślę, że jest to szczególnie ważny
czas, bo często dziadkowie nie wiedzą o co chodzi w tej dziwnej
szkole i czy te dzieci się w ogóle czegoś tam uczą (tak
przynajmniej bywa u nas...).
Potem
plan był już bardziej klasyczny. Kawa, ciasteczka i część
artystyczna. Jeśli chodzi o występy, to doceniłam to, że nie były
za długie. Każda klasa miała przygotowane dwie piosenki i jedną
piosenkę zaśpiewały razem wszystkie dzieci ze szkoły.
Dziadkowie
wyglądali na zadowolonych, zrelaksowanych i pozytywnie
zaciekawionych, a to ważne jeśli chodzi o te grupę wiekową.
piątek, 30 października 2015
dynia, strach na wróble i Wszyscy Święci
Już od dwóch miesięcy obserwuję tutaj wszechobecność dyni, która oczywiście, wraz ze zbliżającym się Halloween, jeszcze bardziej się intensyfikuje (ta wszechobecność). Nie wiedziałam, że tyle rzeczy może mieć dyniowy smak, bo to, że zupa i ciasto (pumpkin pie), to rozumiem, ale lody, kawa i masło orzechowe z dodatkiem dyni...? W każdym bądź razie wszystko to jest bardzo ciekawe i te dynie wszędzie i domy przystrojone pajęczynami i wybieranie strojów przez dzieci, żeby mogły jutro wieczorem wyruszyć w pielgrzymkę po sąsiadach i nazbierać mnóstwo słodyczy.
W całym tym dyniowo-cukierkowym szaleństwie zaskoczyła mnie moja tutejsza szkoła, katolicka przecież. O Halloween, owszem, mówi się i dzieci przyozdabiały torebki na cukierki, robiły potwory z rolek po papierze toaletowym, wycinały stracha na wróble, a niektóre nauczycielki chodziły w dziwnych kapeluszach. Ale pięknie świętowaliśmy, z wyprzedzeniem, Dzień Wszystkich Świętych. W każdy piątek rano odbywa się w tutejszej kaplicy msza święta. Dziś po mszy zorganizowana była procesja eucharystyczna wokół szkoły. W połowie drogi postawiony był mały ołtarz, przy którym odśpiewaliśmy litanię do wszystkich świętych. Naprawdę niezwykłe i wzruszające przeżycie.
Prezentacja przedszkolaków o wybranych świętych. Od lewej: św. Wibiana, św. Bernadette, bł. Fryderyk Ozanam, św. Feliks, św. Klara, św. Mikołaj Owen, św. Jerzy |
środa, 21 października 2015
Jak "wychodzić" pieniądze
Kiedy
posyłasz swoje dziecko do prywatnej szkoły to płacisz za tę
szkołę trzy razy: po pierwsze w podatkach (wszyscy płacimy za
szkolnictwo publiczne, z którego nie jesteśmy zadowoleni, więc
wysyłamy dziecko do szkoły prywatnej), po drugie płacąc czesne,
po trzecie wspierając szkołę własnego dziecka na różnego
rodzaju kiermaszach, piknikach, aukcjach i innych tego typu akcjach
(bo czesne i pieniądze, które szkoła prywatna dostaje od państwa
naprawdę nie wystarczają na wszystkie potrzeby). W Ameryce jest tak
samo. Z tą tylko różnicą, ze Amerykanie doszli do perfekcji w
fundraisingu, czyli w trzeciej metodzie pozyskiwania pieniędzy na
szkołę. Widziałam to na własne oczy dwa tygodnie temu, a
właściwie całą akcję obserwowałam już miesiąc wcześniej...
Moja
tutejsza szkoła od 14 lat organizuje jesienią akcję pod nazwą
Walkathon. Chodzi o to, że w jeden z jesiennych piątków dzieci i
nauczyciele chodzą (chętni biegają) naokoło szkoły możliwie jak
najwięcej razy. Ale przy okazji tego niepozornego chodzenia wokół
szkoły jest zbudowana cała wielka akcja zbierania pieniędzy na
szkołę, zwykle na jakiś określony cel (w tym roku było to
odnowienie jednej z fasad budynku – wymiana okien i chyba
ocieplenie). Celem było zebranie 8 tysięcy dolarów, zostało
zebrane 19 tysięcy! Jak to się robi?
Po
pierwsze jest jeden specjalnie wyznaczony do tego człowiek, który
ogarnia myślą całą organizację, jest przeszkolony i ma dobre
pomysły. Ta specjalna pani przyszła do każdej klasy i powiedziała dzieciom
jaki jest cel (ile pieniędzy powinna zebrać dana klasa, ile dane
dziecko), żeby można było wyremontować fasadę. Dla najstarszych
uczniów celem było uzbieranie po 100 dolarów. Powiedziano im,
że jeśli każdy z nich uzbiera tyle, to jako middle school będą
mieli 2,5 tysiąca dolarów, a jeśli tyle uzbierają, to nagrodą
będzie wspólna przejażdżka Hammerem limuzyną. Uzbierali. Każdy
uczeń dostaje specjalny formularz, na którym zapisuje każdą
osobę, która zdecydowała się ofiarować jakieś pieniądze na
szkołę. Dzieci mogą zwracać się do rodziny, przyjaciół, pisać
maile lub chodzić po sąsiadach. Akcja rozpoczyna się mniej-więcej
miesiąc przed walkathonem i co jakiś czas na tablicy ogłoszeń
pojawia się suma, która została zebrana do tej pory. Za każde
zebrane, bodajże, 5 dolarów uczeń dostaje gumową cieniutką
bransoletkę. W dzień walkathonu te bransoletki staja się walutą –
dzieci po odbytym marszu/biegu idą do specjalnie dla nich
zorganizowanego „sklepu”, gdzie za bransoletki mogą zakupić
chińską drobnicę różnego rodzaju (gumowe piłeczki, figurki,
maskotki, naklejki) albo słodycze. Te rzeczy są to darowizny z
różnych źródeł – od rodziców, od zaprzyjaźnionych firm. Poza
tym klasa, która uzbiera najwięcej pieniędzy dostaje w prezencie
jedną dodatkową przerwę w nadchodzącym tygodniu.
W
dzień walkathonu każda klasa jest ubrana w koszulki w jednym
kolorze przygotowane specjalnie na tę okazję. Wszelkie funkcje
porządkowe i przygotowawcze są powierzone rodzicom, którzy
wcześniej zgłosili się jako wolontariusze. Są rozwieszone napisy,
dookoła szkoły rozstawione są stoliki z wodą, bananami i
marchewkami, jest też stolik z pierwszą pomocą. Na całej trasie
wokół szkoły, powbijane jeden za drugim w trawnik, stoją banery
motywujące poszczególne dzieci do biegu/chodu, ufundowane przez
rodziców, albo dziadków. Przed głównym wejściem do szkoły stoją
mamy, które odkreślają na specjalnych karteczkach ilość okrążeń
przebytych przez każde dziecko. Maksymalna ilość to 32 okrążenia,
tyle jest na karteczce, ale są tacy, którzy robią więcej.
Wszystko
kończy się grupowym zdjęciem uczniów i nauczycieli oraz
podsumowaniem: ile w sumie zebrano pieniędzy, która klasa zebrała
najwięcej, który uczeń zebrał najwięcej, który uczeń znalazł
najwięcej sponsorów, który uczeń miał najwięcej okrążeń
wokół szkoły. I zakupy w szalonym sklepiku za plastikowe
bransoletki.
Bardzo
to wszystko amerykańskie, tak bardzo, że aż trudno mi było w to
uwierzyć w niektórych momentach. Ciężko byłoby to odtworzyć na
polskiej ziemi, ale to czego na pewno trzeba się od nich nauczyć to
bardzo silnego poczucia przynależności do wspólnoty i dumy z tej
przynależności.
poniedziałek, 12 października 2015
Mamusia Muminka gra na harfie
Właściwie
była podobna trochę do Mamusi Muminka, a trochę do Migotki. Z
Migotką łączyła ją grzywka. Wiek był raczej Mamusi Muminka, ale
miała w sobie jakąś taką młodzieńczość Migotki. Przyjechała
do szkoły ze swoją wielką harfą i wieloma małymi harfami. Wpierw
zagrała na swojej dużej harfie i opowiedziała o niej, ale
angażując dzieci i nie gadając za wiele. Zagrała kilka utworów,
ale były między nimi piosenki z „Alladyna” i „Króla Lwa”.
Potem
były zajęcia w mniejszych grupach. Dzieci zostały połączone w
pary : peanut butter and jelly (jedno z dzieci było masłem
orzechowym, a drugie galaretką jak na klasycznej amerykańskiej
kanapce z białego tostowego chleba). Każda para dostała małą
harfę. Dzieci będące peanut butter miały za zadanie grać na
czerwonych strunach, potem dzieci galaretki na niebieskich. Nastąpiło
kilka różnych ćwiczeń. Nauczyli się nie grać w czasie pauzy.
Pod koniec lekcji potrafili wszyscy razem, w miarę składnie zagrać
coś co można by nazwać piosenką – jak na czterdziestominutową
lekcję, to można to nazwać piosenką.
Mamusia
Muminka i Panna Migotka w jednym z urokiem i profesjonalizmem
prowadziła następne i następne zajęcia. Nawet dla przedszkolaków. bardzo miło się na to patrzyło.
piątek, 2 października 2015
słowniki
Żeby
się porozumieć w języku angielskim nie trzeba za wiele umieć...
Przede wszystkim nie trzeba mieć dzikiego zasobu słownictwa, bo
wystarczy kilka podstawowych czasowników, a rzeczowniki w najgorszym
wypadku można wskazać. Ale jak się zacznie zgłębiać to okazuje
się, że słownictwo w języku angielskim jest studnią bez dna.
Jako, że traktuję mój wyjazd edukacyjnie, także ze względu na
język, to zainteresowało mnie kiedy zauważyłam, że bardzo dużo
dzieci pracuje ze słownikami. I to nie tylko piąto-, czy
szóstoklasiści, ale już drugoklasiści sięgają bez ociągania po
te grube księgi. W sali jest bardzo dużo ćwiczeń na poszerzanie
słownictwa – zwłaszcza na dobieranie w pary synonimów.
Nauczyciele nie idą na łatwiznę i nie podpowiadają, tylko
konsekwentnie wysyłają każde dziecko po słownik. I siedzą te
dzieci nad tymi słownikami i szukają bez gadania. Ja wraz z nimi,
bo wiele z tych słów – co tu ukrywać - widzę pierwszy raz na
oczy...
Wszystkie zdjęcia z jednego poranka, a i tak nie wszystkich udało mi się uchwycić:
środa, 30 września 2015
jak nie zasmucić Marii M.?
Wracając
jeszcze do planowania i odhaczania... Muszę przedstawić też drugą
stronę medalu. Pozytywną. Przyglądałam się przez kolejny tydzień
mojej amerykańskiej klasie – pracy uczniów i pracy nauczycieli.
To co od razu rzuca się w oczy, to ogromna ilość
lekcji/prezentacji, dawanych przez nauczycieli. Na początku mnie to
denerwowało i pomyślałam, że nie dają tym dzieciom ani chwili
spokoju, tylko cały czas coś im pokazują nowego. Ale jak trochę
pobyłam i przychodziłam do w klasy dzień po dniu, to zobaczyłam, że
wszystko układa się w całkiem sensowną całość. Dzieci mają w
sumie więcej pracy własnej niż w mojej szkole, bo w większość
dni mają też czas pracy własnej po obiedzie. Przed południem
rzeczywiście mają sporo prezentacji w mniejszych grupach, ale mogą
też pracować po południu. I jeśli chodzi o prezentacje, to ja
jednak zmniejszyłabym ich ilość, ale widzę, że dzieci są uważne
i zaciekawione i wiedzą w jakim kierunku może zmierzać ich praca –
mają na czym się „zaczepić”. Trzeba oczywiście znaleźć
złoty środek, ale rozmyślając sobie nad moim własnym systemem
pracy, zorientowałam się, że może jednak za mało pokazuję moim
uczniom i dlatego czasem czują się zagubieni i nieświadomi tego co
mogliby zrobić. Tutaj widać, że nauczyciele mają ścisły plan
prezentacji (co następuje po czym i dla którego poziomu jest
przygotowana jaka prezentacja) i po każdej prezentacji mają
przygotowane tzw. follow - up, czyli zadania, ćwiczenia, karty
pracy, które proponują uczniom jako utrwalenie danego tematu. Inna
sprawa, że często dana karta pracy jest obowiązkowa, uczniowie
mają zbyt mały wybór, albo go nie mają i robi nam się tradycyjna
szkoła, a Maria Montessori odchodzi ze spuszczona głową... Ale
gdyby wyciągnąć z tego to co najlepsze – czyli dobrze
przeprowadzona prezentacja, z konkretem, wciągająca, nie przegadana
i szeroki wybór ćwiczeń, wielość propozycji i pomysłów. To o
czym marzy pani M., ale zwykle się spieszymy i nie zawsze zdążamy...
Bo to trzeba budować przez lata. I żeby jeszcze potem w tym
wszystkim nie zginąć, nie utonąć pod materiałami i kartami pracy
i ambitnymi planami jak ciekawie zrealizować każdy punkt podstawy
programowej. Ciągłe poszukiwanie najlepszej drogi do sedna sprawy,
czyli tego jak pomóc naszym uczniom w pełni rozwinąć skrzydła,
pomóc im pomnażać talenty, które dostali. Zainspirować, pokazać
świat, nie wyręczając ich, ale też nie pozostawiając ich
osamotnionych.
A z atrakcji, to w zeszłym tygodniu w szkole był pancernik. Ma na imię Dilbert.
sobota, 19 września 2015
kompromisy
Coś
co rzuciło mi się od razu w oczy, kiedy weszłam do klasy w mojej
amerykańskiej szkole, to to, że dużo dzieci pracowało na tych
samych materiałach, każde osobno, rzadko kiedy parami albo w
grupach. Rozejrzałam się pilnie i zobaczyłam wypisane na tablicy
obowiązkowe aktywności dla każdego poziomu. Pobyłam jeszcze
trochę dłużej i zauważyłam, ze każde dziecko ma skoroszyt z
planem na tydzień, gdzie ma wypisane obowiązkowe aktywności i
miejsce na podpis nauczyciela koło każdej z nich. Dzieci wykonują
swoje obowiązkowe zadania, a potem plączą się za nauczycielem,
żeby im je sprawdził i podpisał się na kartce. To mnie trochę
zasmuciło i pomyślałam o naszych nieśmiałych próbach
wprowadzania planowania, ale indywidualnie z każdym dzieckiem
osobno. A i z tego nawet zrezygnowałyśmy w młodszych klasach, bo
nie ma wtedy miejsca na odkrywanie, na naturalną ciekawość, na
poszukiwanie, obserwację tego co robią inni, na interakcję z
otoczeniem. To jest trudne i jest kontrowersyjną decyzją. Bo plan
daje nam – szczególnie dorosłym – poczucie bezpieczeństwa („No
dobrze, zrobił to, to znaczy, że powinien umieć. A przynajmniej ja
to zrealizowałam”). Ale
to nie jest Montessori, gubi się ducha i serce tej metody. Nikt nie
powiedział, że nauczyciel nie ma mieć planu. Nauczyciel musi mieć
tyle planów ile ma dzieci w klasie, ale musi też umieć elastycznie
zmieniać te plany i dostosowywać je do potrzeb danego dziecka. Nie
chodzi o to, żeby uczeń odhaczył sobie wszystkie obowiązkowe
aktywności, zmęczył się i zniechęcił się do jakiejkolwiek
następnej pracy. Chodzi o to, żeby wciąż na nowo rozpalać w nim
ogień ciekawości, żeby go inspirować i podsuwać to czego w danym
momencie najbardziej potrzebuje. Trudne. Wiem.
Rozmawiałam
z niektórymi nauczycielami na ten temat i właściwie wszyscy
zgodnie twierdzili, że też nie bardzo im się to podoba, ale że
jest to rodzaj kompromisu, decyzja podjęta głównie ze względu na
niepokoje rodziców, którzy niewiele wiedzą o metodzie Montessori,
a chcą widzieć, że ich dziecko idzie do przodu. Ech. Rozumiem. Ale
nie popieram.
poniedziałek, 14 września 2015
mundurki!
Niby
tylko ubranie, ale wiele porządkuje. Nawet jak się wchodzi do sali,
to ma się wrażenie, że wygląda porządniej, kiedy są w niej
dzieci ubrane w mundurki. Te tutejsze są bardzo proste –
granatowe, bawełniane spodnie (obecnie krótkie) albo spódniczki i
do tego białe, albo jasnoniebieskie koszulki polo, nawet nie musi
być na nich logo szkoły. Dzieci twierdzą, że ich nie lubią, ale
zobaczyłam je (mundurki) w prawdziwie pozytywnym świetle w tzw.
„picture day” - czyli dzień, w którym są robione grupowe i
portretowe zdjęcia. W ten to dzień dzieci nie przychodzą do szkoły
w mundurkach (właściwie nie wiem dlaczego...) tylko mają się
ubrać elegancko, ładnie, co kto tam woli... I to targowisko
próżności, które ujrzałam lekko mnie przeraziło, a przede
wszystkim dziewczynki, które przez cały dzień zajmowały się
tylko tym jak która wygląda. A niektóre kreacje były naprawdę
rodem z brazylijskich telenoweli albo disneyowskich bajek o
księżniczkach.
Ja
rozumiem, że rodzice muszą kupić mundurki, że jest to jednorazowo
duży koszt, bo dzieci muszą mieć skompletowane zestawy na cały
tydzień, ale ostatecznie wydaje mi się, że to oszczędza czas i
poranną energię na ubieranie się i tak naprawdę wcale nie musi
być takie drogie, jeśli będzie dobrze przemyślane. Na przykład
tutaj w szkole na korytarzu stoi szafa z poszczególnymi częściami
mundurków z drugiej ręki, które można kupić za symbolicznego
dolara. Poza tym jeśli w rodzinie jest więcej dzieci, to mundurki
przechodzą ze starszego na młodsze. No i tak naprawdę dzieci nie
muszą mieć wtedy dużej ilości innych ubrań, bo ¾ dnia od
poniedziałku do piątku chodzą w mundurku.
Och, marzą mi się mundurki w naszej szkole! Nawet sama bym mogła w nich
chodzić...
środa, 9 września 2015
special person
W
metodzie Montessori zachwyca mnie to, że od samego samego początku
buduje się u dzieci poczucie własnej wartości. To zmienia życie,
jeśli wiem, że jestem ważny, jestem wyjątkowy, jestem jedyny taki
na całym świecie. Będąc z dziećmi staramy się to podkreślać
na różne sposoby. Ale co zobaczyłam tutaj! Wielka siła prostego
gestu: codziennie rano przed godziną 8.00 pani dyrektor staje przed
drzwiami szkoły i wita się z każdym uczniem uściskiem dłoni.
Podkreślam – z każdym i codziennie. Z przedszkolakiem i z
szóstoklasistą. Przed przedszkolakiem kuca, jak trzeba (bo jest
oporny, albo nieśmiały) to przekonuje go żeby jednak się z nią
przywitał. Komentuje czy uścisk dłoni jest dostatecznie mocny.
Kiedy chciałam ją o coś zapytać w międzyczasie, to poprosiła,
żebym przyszła jak zaczną się zajęcia, bo ona teraz musi się
przywitać z wszystkimi uczniami. Proste i ładne, prawda?
I
jeszcze specjalna koperta dla dla ważnej osoby
poniedziałek, 7 września 2015
Atrium
Powoli.
Bo inaczej się nie da. Najpierw sama muszę sobie wszystko poukładać
w głowie, zanim dam to przeczytać innym.
Atrium
– to miejsce, w którym odbywa się Katecheza Dobrego Pasterza.
Powiedzielibyśmy – religia. I dlaczego niby ma się odbywać w
specjalnym miejscu? Zgrzebna salka katechetyczna, kilka ławek,
siostra zakonna albo ksiądz i wystarczy. Oczywiście – Bóg dotrze
do nas w każdych warunkach, w odpowiednim czasie, w odpowiednim dla
Niego czasie. Ale kiedy weszłam do atrium w szkole, w której jestem
gościem, zrozumiałam po co to osobne miejsce i o co w ogóle
chodzi. To nie jest – z trudem wygospodarowany – kącik w sali
gdzie odbywa się normalnie praca własna, to nie jest puste, smutne
pomieszczenie bez wyrazu, z krzyżem na pustej ścianie. To jest
miejsce gdzie ostrożnie oddychasz, zwalniasz krok, gdzie chcesz być:
zapalić świecę, zobaczyć co jest w każdym pudełku, w każdej
szufladce, pochylić się nad opowieściami ze Starego Testamentu i
przypowieściami z Nowego Testamentu. Chcesz dotknąć Tajemnicy –
jakby to górnolotnie nie zabrzmiało – i drążyć...
Będzie
jeszcze o tym. Tyle z pierwszych wrażeń...
czwartek, 3 września 2015
z daleka...
Tak się składa, że na początku tego roku szkolnego znalazłam się bardzo daleko od mojej szkoły, moich uczniów, pani M., pani od przyrody; daleko od mojej rodziny i mojego Krakowa... Sama tego chciałam, nikt mnie tutaj siłą nie wywiózł. I siedzę sobie własnie w jasnym, szerokim korytarzu Katolickiej Szkoły Montessori im. Dobrego Pasterza w Cincinnati w stanie Ohio. Czuje się trochę jak w filmie, trochę jak we śnie. Siedzę na szkolnym krzesełku, w kącie koło kontaktu (jak to dobrze, że moje koleżanki z pracy dały mi w prezencie wtyczkę dla podróżnika...), popijam rozwodnioną kawę z wielkiego kubka, po bokach rzędy granatowych metalowych szafek, przez wielkie okna grzeje naprawdę mocno słońce. Każdy przechodzący dorosły i każde przechodzące dziecko pozdrawia mnie uśmiechem. Właściwie nie mają do mnie wielu pytań, witają jak "swoją", poruszam się swobodnie po całej szkole, która wydaje mi się bardzo podobna i bardzo inna od tej mojej. I uspokajam sama siebie, że nie muszę wszystkiego na raz zobaczyć, zrozumieć i z każdym porozmawiać, bo mam tu jeszcze przed sobą parę miesięcy. Tak właśnie - jeśli wszystko dobrze pójdzie - parę miesięcy! I mam mocne postanowienie, że będę tutaj opowiadać na bieżąco o tym jak tu jest. Tak daleko od domu...
sobota, 1 sierpnia 2015
wakacje.nowości
Wróciłam już z wspaniałych nadmorskich, zagranicznych wakacji, gdzie starałam się nabrać sił na cały kolejny rok i zatrzymać w pamięci wszystkie miłe chwile, żeby mieć je w zanadrzu, kiedy będzie trudno, źle i smutno.
Na razie tak nie jest... I z panią od przyrody, wykorzystując wolny jeszcze od szkoły czas założyłyśmy bloga, na którym będziemy prezentować nasze własne materiały, które można u nas zamówić ( na razie są to czytanki, o których ostatnio pisałam) oraz materiały stworzone przez Sharon Duncan według jej autorskiego programu biomów. O Sharon kiedyś troszkę pisałam, bo byłyśmy z panią od przyrody, u niej - w Ameryce - z wizytą. Opracowała cały program do nauki przyrody i sama wymyśla i tworzy materiały, które powoli zaczynają zapełniać półki także w polskich szkołach Montessori. Ja sama pracuję z tymi materiałami i uważam je za bardzo pomysłowe i rozwijające, a przede wszystkim uczniowie lubią z nimi pracować.
Zapraszam więc na bloga: wasecapopolsku.blogspot.com
piątek, 3 lipca 2015
wakacje i dzieło
Miło jest wyjeżdżać na wakacje kiedy jest się prawdziwie zmęczonym. Czuje się wtedy, że się na te wakacje prawdziwie zasłużyło i że to leżenie na plaży ma sens. A więc wyjeżdżam prawdziwie zmęczona, ale też z poczuciem, że to był dobry rok.
Przed wyjazdem przedstawiam jeszcze dzieło. Dzieło wspólne: moje, mojej siostry i pani od przyrody. Powstało z potrzeby: brak najprostszych, zabawnych i ładnie ilustrowanych materiałów do nauki czytania. Po przetestowaniu na moich uczniach postanowiłyśmy nieśmiało i powoli pokazywać to światu. A więc to jest część akcji promocyjnej. Wszystkich historyjek jest trzynaście (ale planujemy, że będzie więcej). W historyjkach niebieskich występują tylko wyraz fonetyczne, a w zielonych pojawiają się już dwuznaki i zmiękczenia. Tematyka głównie zwierzęca... Można zamówić mailowo oraz zapytać o szczegóły pod adresem: wasecapolski@gmail.com. Cena całego kompletu: 130 zł, pojedyncza czytanka: 15 zł.
Oto dwie przykładowe czytanki. Wpierw dziecko czyta pojedyncze słowa z wybranej historyjki, potem książeczkę bez patrzenia na obrazki, a potem dopasowuje podpisy do obrazków.
Oto dwie przykładowe czytanki. Wpierw dziecko czyta pojedyncze słowa z wybranej historyjki, potem książeczkę bez patrzenia na obrazki, a potem dopasowuje podpisy do obrazków.
niedziela, 7 czerwca 2015
prezent
W
maju miałam urodziny. I nie wspominałabym o tym tutaj w ogóle, bo
nie wydaje się, żeby to było potrzebne. Ale jednak wspominam, bo z
okazji tychże urodzin czekał na mnie najpiękniejszy prezent jaki
można sobie wyobrazić – od moich uczniów, oczywiście.
Wszystko
zaczęło się od tego, że w poranek przed datą moich urodzin
siedzieliśmy sobie z całą klasą na naszym klasowym dywanie i
czytałam im coś na głos. Atmosfera była miła i swobodna i nagle
trzecioklasistka M. spojrzała na ścianę, gdzie wiszą zdjęcia
naszej klasy z podpisami i datami urodzin. Jest tam też moje
zdjęcie. M. pomyślała chwilę, skontrolowała datę napisaną na
tablicy (codziennie piszemy jaka jest data danego dnia) i
wykrzyknęła: „Jutro są urodziny pani Jadwigi!”. Przytaknęłam
i tyle. Potem wychodziliśmy na podwórko i widziałam, że cała
moja klasa zgromadziła się razem i coś radziła, ale kiedy się
zbliżałam, wszyscy milkli i przyjmowali tajemnicze miny. Ważne
jest też to, że tego dnia nie było pani M., więc oni byli tam
naprawdę sami.
Następnego
dnia przyszłam do szkoły. Zostałam z samego rana zawezwana do
sekretariatu, gdzie pani sekretarka miała do mnie rzekomo jakieś
bardzo ważne sprawy i mnóstwo papierów do podpisania. Gdy wreszcie
dotarłam do sali czekała tam na mnie starannie przemyślana
niespodzianka, proszę zwrócić uwagę na dbałość o szczegóły.
Dzieci zorganizowały to całkiem SAME:
- Każdy miał dla mnie kwiatka (przyniosła je H., ale na wszelki wypadek zgłosił się też B., jakby H. zapomniała, więc dostałam podwójną porcję kwiatów)
- Trzecioklasista F. i trzecioklasistka M. samodzielnie upiekli ciasteczka
- Zamiast „Sto lat”, zaśpiewali mi po włosku „Tanti auguri”, bo wiedzieli, że uczę włoskiego i kocham Włochy (T., który chodzi do mnie na kółko języka włoskiego, podczas informatyki szukał tej piosenki na You Tube, po czym nauczył całą klasę).
- Każde dziecko trzymało balon. Kiedy opadły pierwsze emocje okazało się, że muszę poprzekłuwać wszystkie balony, bo w środku każdego jest karteczka z życzeniami od poszczególnych dzieci.
Wyobraźcie
sobie jak było miło tak świętować urodziny!
Zupełnie
nie przejęłam się tym, że oto mija kolejny rok mojego życia, bo
zobaczyłam, że to co zdarzyło się podczas tego roku, jak i
podczas prawie pięciu lat mojej pracy w naszej szkole, ma głęboki
sens. Zobaczyłam jak te dzieci - jak prawdziwa i dojrzała
mikrospołeczność - potrafiły się zorganizować, samodzielnie
rozdzielić zadania, przewidzieć i doprowadzić do końca to co
zaplanowały. Chce się z nimi dalej iść.
niedziela, 10 maja 2015
piątek, 1 maja 2015
Podróż przez wyspy, półwyspy, cieśniny i przesmyki
Jest
taki jeden materiał Montessori do nauki pojęć związanych z
formami terenu, tworzącymi się przy zetknięciu wody z lądem.
Dzieci uwielbiają pracować z tym materiałem, dlatego, że w jego
skład wchodzą takie – można by powiedzieć – foremki, do
których wlewa się wodę. Oprócz tego są drewniane tabliczki,
gdzie woda jest gładka, a ląd szorstki.
I
wtedy widać, że wyspa jest oblana wodą ze wszystkich stron, a
jezioro to woda otoczona lądem, a archipelag to dużo małych wysp
na oceanie. Kiedy dziecko już naleje sobie wodę, dopasuje podpisy i
poćwiczy zapamiętywanie poszczególnych nazw, wtedy zwykle
proponujemy mu zrobienie sobie własnej książki, gdzie będą
wszystkie te formy. Można zrobić własne rysunki, można zrobić
frottage korzystając z szorstkich tabliczek, albo poszukać na
przykład zatoki, albo półwyspu na mapie i je przekalkować.
Proponujemy to zawsze, z przekonaniem, że jest to jeszcze jedna
forma ćwiczenia ręki i ćwiczenia pamięci. Dużo już takich
książek powstało. Jedna została na półce w klasie, by świecić
przykładem, inne zostały wzięte do domu, albo czekają gdzieś w
szkole i czekają na lepsze czasy. Ale ostatnio zdarzyło się coś,
co w całej krasie ukazało mi sens namawiania dzieci do takich
działań, coś co mnie wewnętrznie rozpromieniło i wyzwoliło dużo
nauczycielskiego entuzjazmu.
Dostaliśmy
do klasy nowy materiał powiązany z tamtym. Jest to płócienna mata
z nadrukiem fikcyjnej mapy, na której znajdują się wszystkie te
formy: jezioro, zatoka, wyspa, półwysep, archipelag, cieśnina i
przesmyk. Do tego są: drewniany samochodzik, drewniany samolocik i
drewniana łódka oraz karty z poleceniami. Polecenia są tego typu:
pojedź samochodem do końca półwyspu, opłyń wyspę łódką,
znajdź jezioro na wyspie itd. Są one coraz trudniejsze i coraz
bardziej złożone.
Do
pracy z tym materiałem zabrała się ostatnio ochoczo trójka
drugoklasistów. I już widzę jak mała M. ledwo co przeczytała
pierwsze polecenie, a już obraca się do mnie z pytaniem:” Proszę
paniii, a co to jest cieśnina?”. Nie zdążyłam zareagować, bo
uprzedził mnie pracujący z nią S., mówiąc: „Nie pytaj pani.
Musimy wykorzystać zdobytą wiedzę.” Po czym wstał i udał się
do swojej ławki, na której ma tę zgromadzoną przez siebie wiedzę
i mnóstwo innych skarbów. Przyniósł książkę, którą zrobił
sam, pracując z opisywanym wcześniej materiałem, otworzył na
stronie gdzie ma cieśninę i już – wszyscy wiedzą co to jest
cieśnina. Chciałam go wyściskać i obcałować, ale oddaliłam się
dyskretnie i do samego końca ich pracy nie zostałam już o nic
zapytana.
sobota, 25 kwietnia 2015
rodzina słoni
Dziś tylko, chcę Wam pokazać jak twórczo wykorzystać folię z drugośniadaniowej kanapki i czas między śniadaniem, a wyjściem na podwórko.
Autor to trzecioklasista A., rodzina słoni powstała zupełnie spontanicznie
Autor to trzecioklasista A., rodzina słoni powstała zupełnie spontanicznie
wtorek, 31 marca 2015
wystawa
Niektórzy
uważają, że dzieci w naszej szkole nic nie robią, inni, że robią
co chcą... Nie ma podręczników, nie ma dwunastu zeszytów ćwiczeń,
nie ma zadań domowych... Wniosek jest prosty – nic nie robią i
jeszcze do tego są niezdyscyplinowane, nie będą umiały pisać
testów i nie poradzą sobie w życiu.
A my,
jak zupełni wariaci, wciągamy ich w to i sami już w tym jesteśmy
po uszy. I inaczej wydaje nam się dziwnie, bo w tym widzimy
prawdziwą wartość. I nie chcemy dwunastu zeszytów ćwiczeń.
Ostatnio zorganizowaliśmy wystawę prac, które dzieci tworzyły
podczas pracy własnej. Nie robiły tego specjalnie na tę wystawę,
tylko w ten sposób się uczą. To są rzeczy, które chciały
zrobić, bo same je wymyśliły, bo tego chciały się akurat uczyć;
albo spodobała im się nasza sugestia, albo zainspirowały się
pracą innego dziecka. Mały ułamek na zdjęciach. Ich dumy nie da się tu pokazać. Musicie sobie wyobrazić...
Subskrybuj:
Posty (Atom)